Film... o niczym. Niestety nie udało się, Nicole nie jest zachwycająca, niestety ma
makijaż... Coś się rozlazło, miałam wrażenie, że aktorzy nie umieją się skoncentrować,
że w rezultacie nawet nie grają. Trochę dramatyzmu usiłuje wprowadzić Dianne Wiest,
nie pojmuję, po co komu tam jest potrzebny Auggie i to przesycenie dziećmi, tam jest za
dużo dzieci. Historia nie dokończona i ledwie sklejona... reżyser średni, scenariusz do
bani, Kidman niestety spada w rankingu. Szkoda czasu.
A propos rezencji: "Można bowiem dzielić ze sobą różne rzeczy, ale nie żałobę." - to
znaczy, że się kochamy, jak jest miło? Bo tak właśnie mówi Becca do męża: "Nam już nie
jest miło"!!! Co za idiotyzm. I porównywanie Kidman w tej roli do Meryl Streep, żenujące. A
kiedy spogląda na nastolatka i wybucha płaczem... skąd przypuszczenie, że to dlatego, iż
"wyobraża sobie pewnie, jak sama odprowadza synka do limuzyny"... wydaje się raczej
zazdrosna. Alternatywna rzeczywistość miała w fimie przywołać drugi plan, ale i ten
zabieg się nie udał i wyszło naciągnięte do granic wytrzymałości widza. I na koniec
nazywanie tego gniota "dziełem" to już przesada. Jak się zdaje trąci to nie tylko brakiem
obiektywizmu, ale próbą manipulowania naiwnym widzem. Z tym, że niewielu tu takich.
Do dobrego kina temu filmowi straaaaaaasznie daleko, albo jak mawiano w "Pulp
Fiction" "jest k.... daleko do O.K."
Cóż, pewne sformułowania (na pozór banalne) człowiek zaczyna rozumieć dopiero, kiedy dotyczą niego samego. Prawda o żałobie jest świętą prawdą i starą jak świat, ale być może potrzeba odrobiny dojrzałości popartej doświadczeniem, żeby to odkryć. Podobnież scena histerii pod domem chłopca wyjeżdżającego na bal jest niewymownie symboliczna i znacząca - jak katharsis, przełom, dzięki któremu można pójść dalej - pogodzenie się ze stanem faktycznym. Opinie podobne do tej powyżej mogą świadczyć o kilku rzeczach - albo ten film jest zbyt słaby by trafił do kogoś, kto sam nie miał podobnych doświadczeń, albo zwyczajnie nie sposób odkryć w sobie aż takiej empatii, albo zwyczajnie autor opinii jej w sobie odnaleźć nie potrafił. Nie wnikam, a cieszę się, że do niektórych jednak przemawia. Choć z drugiej strony trudno wymagać od krokodyla, by rozumiał słonia.
Pomijając oczywistości fabuły, która broni się sama przez się, najsłabszym ogniwem okazały się polskie zajawki oraz recenzje (sic!), a film jest zrobiony bardzo dobrze - świetna muzyka, budowanie klimatu, gra aktorska bardzo naturalna (zdawałoby się, że Nicole i Aaron mają w sobie ogromne pokłady empatii i są wspaniałymi odtwórcami nawet tak trudnych ról), kończąc na zdjęciach i pracy kamery.
Życzyłabym twórcom i sobie również, odbiorców o otwartym umyśle i o takim poziomie wewnętrznego spokoju, który pozwoli naprawdę angażować się w historie bohaterów oglądanych filmów.
A ja w pełni zgadzam się z autorka tematu: Sama tematyka - próba odnalezienia się dwojga ludzi w życiu po utracie ukochanego
dziecka + troje znakomitych aktorów - to materiał na naprawdę świetne kino - sam jestem
ojcem sześciolatka i nie jestem sobie w stanie wyobrazić dalszej egzystencji w przypadku
jego śmierci. Film mógł być świetnym studium psychologicznym - mieszanką wybuchową
skrajnych ludzkich uczuć - bólu, pustki, żalu, gniewu, rozpaczy, zwątpienia, bezsilności,
depresji, braku motywacji do dalszego życia. Niestety tego tu po prostu nie ma - owszem film ma kilka
dobrych momentów, przez większość czasu jest jednak po prostu nijaki i nudny. Zaczyna i
kończy się w rozkroku, nie wsbudza niestety w ogóle emocji.
PS Poza tematem - Kidman po operacji plastycznej i botoksie wygląda fatalnie...
Ależ te skrajne odczucia tam były i to jak pokazane! Moment, kiedy ich poznajemy to osiem miesięcy po śmierci dziecka, czyli czas, kiedy pierwsza histeria minęła. Czy film byłby bardziej autentyczny, gdyby matka podcinała sobie żyły z rozpaczy, a ojciec stał się alkoholikiem zdradzającym żonę z bezsilności? Litości. Oczywiście, że nie ma w filmie tego, o czym piszesz, Piotrze, bo to wszystko oni przeżyli już kilka miesięcy temu. To doskonałe studium wracania do rzeczywistości bez dziecka. To o tym jak dwójka ludzi uczy się życia od nowa, uczy się od nowa samych siebie i siebie nawzajem. Krok po kroczku. Od rozmowy do rozmowy, od uprzątnięcia ubranek, do decyzji o sprzedaży domu. Od nieudanej intymności, po kłótnię. Tak to właśnie wygląda w życiu. Tak jak czas jakiś potrzebny jest na to, by stać się rodzicem, podobnie potrzeba czasu, by stać się rodzicem po stracie. I najokropniejsze wtedy jest to, że czas nie staje, a świat się nie zatrzymuje wcale. Wszystko toczy się dalej, mimo iż dziecka już nie ma. I rodzice muszą się zbudować od nowa. Ten film jest bardzo autentyczny. Najbardziej jak tylko może, bez taniego epatowania cierpieniem i szlochów. Każde z nich musiało poradzić sobie z brakiem syna w ich życiu na swój własny sposób i tak właśnie żałobę przeżywa sam. We dwójkę się nie da. Symboliczna osobna noc była dla nich wybawieniem.
Wybaczysz, Maggie, że zwierzać się ze swojego życia nie będę; strata? Skąd wiesz czego doświadczyłam, a czego nie... nie wiesz i zabierasz głos: "albo ten film jest zbyt słaby by trafił do kogoś, kto sam nie miał podobnych doświadczeń", "nie sposób odkryć w sobie aż takiej empatii", "prawda o żałobie jest świętą prawdą i starą jak świat", "podobnież scena histerii pod domem chłopca wyjeżdżającego na bal jest niewymownie symboliczna i znacząca - jak katharsis".... Informuję uprzejmie, że kwalifikuję się zarówno do "przeżyć" jak i "empatii", natomiast rozmowa, którą prowadzimy, jest o FILMIE i o sile jego przekazu, o tym, w jaki sposób przekłada tak trudny temat na język kamery.... Ten film nie uniósł ciężaru tematu. SIC! Prawda o żałobie jest taka, jaką ma ten, co nosi żałobę, nie ma jednej uniwersalnej, może trzeba by pomyśleć, zanim się napisze coś ogólnego... No i powielanie cudzych opinii bez próby wykrzesania z siebie własnych, co to za "podobnież scena histerii... ". Podobnież? Gdzieś to wyczytałaś czy usłyszałaś? Napisałaś "apelację" dla tego filmu w dokładnie taki sam sposób, w jak został nakręcony, to znaczy... krokodyl nie zrozumie słonia.... I nawet nie wiesz, że właśnie tak ma być.
Dyskutujesz o filmie? Bo wydaje mi się, że brak Ci troszkę dystansu i zbyt personalnie odbierasz posty na forum, ale może tylko mi się wydaje. Wszelkie opinie pisane przeze mnie są opiniami moimi własnymi, a jeśli znalazłaś gdziekolwiek podobne - wybacz, że ludzie dzielą poglądy. Radzę podejść mniej emocjonalnie do forum. Odnośnie archaizmu użytego przeze mnie, odsyłam do >> Słownik języka polskiego - PWN 1958-1969 - W. Doroszewski.
No i oczywiście moim zdaniem film uniósł ciężar tematu, wziąwszy pod uwagę wszystko, co napisałam w moim poprzednim poście, odpowiadając piotrbimbasikowi.
Pozdrawiam.
Jakież to niezrozumienie z twojej strony, nie chodziło mi o słowo, "podobnież", wyobraź sobie ze znam ten słownik; wyjaśniam, że jeśli ktoś napisze "podobnież cośtam", w twoim cytacie "podobnież scena histerii pod domem chłopca wyjeżdżającego na bal jest niewymownie symboliczna i znacząca - jak katharsis", oznacza to, ni mniej ni więcej, tylko tyle, że informacja jest niepotwierdzona; na przykład: "podobnież moja babcia była Murzynką", ale nie mam o tym pojęcia czy była, czy nie... Niemniej, to już wykracza poza dyskusję, nie jesteśmy na forum językoznawczym.
Jeśli znasz słownik Doroszewskiego, to zapewne wiesz również, że słowo "podobnież" ma dwa znaczenia. W zdaniu mojego autorstwa, przytoczonym przez Ciebie, oznacza ni mniej ni więcej, tylko wzmocnione "podobnie". Myślę, że to wyjaśnienie powinno rozwiać wszelkie wątpliwości.
Wracając do filmu, upieram się przy opinii, że film broni się właśnie subtelnością i powściągliwością.