Od samego początku film Scorsese wydawał mi się sztuczny, nieprawdziwy. Nie potrafiłem nie odnieść wrażenia, że był tworzony tylko po to aby być stworzonym. Ani główne postacie, ani forma przedstawienia historii nie miały w sobie niczego, co mogłoby widza za tą opowieścią pociągnąć. Tandetna patetyczność mieszała się ze sztucznością niemal bez przerwy. Najbardziej irytowało mnie w filmie to, że mimo iż opowiadał on o Jezuitach, a więc misjonarzach wyrosłych z katolickiej nauki wiary, to jednak protestancki przekaz, według którego zbawienie uzyskujemy dzięki samej wierze niezależnie od uczynków i poświęcenia się sakramentom, odegrał tam pierwszą rolę. Mocno przemawiającą za tym sceną jest ta, w której dokonuje się spalenia zwłok Rodriguesa, gdzie okazuje się, że pod strojem, w którym został oddany do kremacji, schowany był mały krzyżyk. Wobec tego co film przekazywał swoją treścią wcześniej, nie trudno nie odnieść wrażenia, że był to najistotniejszy punkt filmu, w którym chciano podkreślić że ostatecznie liczy się nasz stosunek do wiary i sam Chrystus. Obok faktu, że film miał swą premierę w Watykanie tuż przed zakończeniem roku, po którym Watykan wraz z protestantami wspólnie obchodził 500-lecie rewolucji Lutra w ramach ekumenicznego pojednania, jest także ten wątek, że film Scorsese był tylko remake'iem filmu Masahiro Shinody pod tym samym tytułem (z japońska "Chinmmoku"). Każdy, kto obejrzy tę pierwotną wersję ekranizacji powieści Shusaku Endo, powinien dostrzec, że film Martina Scorsese ostatecznie przefarbował zakończenie na modłę ekumenicznego pojednania katolików z protestantami. Pierwsza wersja jest o wiele lepsza pod względem aktorskim, co czyni z niej ekranizację bliższej spektaklowi. Spotkanie Rodriguesa i Ferreiry u Scorsese do pięt nie dorasta temu z japońskiej wersji. Wszystkie różnice, które dostrzeżecie, nie mogą być przypadkiem, zwłaszcza, że u włoskiego reżysera film posiada przesłanie nie przystające w niczym, do wersji reżysera japońskiego.