Wczoraj zaprosiłem moją małżonkę do kina. Dawno nie byliśmy a ona uznała, że nowy film Martina Scorsese jest wart wieczoru. Zatem ruszyliśmy pełni nadziei na spotkanie z dobrym kinem światowego formatu.
Pomijając 25 minutowe reklamy (!), zaczęło się naprawdę dobrze. Widać rozmach oraz wirtuozerię aktorskiej gry. Język filmowy subtelnie i powoli wodzi między kinowymi rzędami, to znów gwałtownie wprowadza na widownię grozę, od czasu do czasu pojawiające się milczenie skłania do stawiania mocnych, egzystencjalnych pytań, na które niełatwo jest znaleźć odpowiedź, to znów za chwilę po policzkach ciekną łzy…
Byłoby naprawdę świetnie, gdyby Scorsese w rozwiązaniu akcji nie wyprowadzał widza na manowce, gdyby nie pozostawiał go z roborowaną, emocjonalną i intelektualną dziurą w głowie. W filmie bowiem dochodzi do zderzenia religii i kultur, z którego zwycięsko nie wychodzi nic i nikt. Każdy w tym filmie przegrywa. Zostają woskowe twarze przegranych oraz dziesiątki i setki pomordowanych ludzi.
„Milczenie” przypomina mi polskie kino „moralnego niepokoju”, jednakże wykonane z hollywoodzkim rozmachem i wyraźnie sytym budżetem. Cóż moi drodzy, kiedy ja już naprawdę wyrosłem z takiego kina. Skrupulatne budowanie moralnego „sudoku” na podstawie straszliwych wydarzeń z XVII-wiecznej Japonii nie jest mi do niczego potrzebne.
Jakby było mało, najnowszy obraz Scorsese jest po prostu anty-chrześcijański i anty-kulturowy, gdzie wieśniacy i męczennicy to ofiary ideologicznych manipulacji, kapłani to pogubieni w błędnych przekonaniach ludzie zachodu, haniebnie wtrącający się w „eksperymenty” na obcych kulturach i religiach, którzy ostatecznie postanawiają podeptać Chrystusa i zostać… buddyjskimi mnichami. Jakież to płytkie, prawda?
Ostatnia scena, gdy ojciec Rodrigues (teraz jako buddyjski mnich czy "mędrzec") składany jest do grobu. Jego japońska żona wkłada mu do rąk stary krzyżyk, który ten otrzymał od jednego z męczenników wiele lat temu. Mamy zatem na koniec filmu załamanego, portugalskiego kapłana, który pod wpływem tortur i moralnych niepokojów decyduje się zrezygnować z praktykowania swojej wiary i zostać buddystą, jednocześnie wziąć za zonę japońską wdowę i zająć się współpracą w wykrywaniu i eliminowaniu oznak chrześcijaństwa w Japonii.
Cóż by to był za scenariusz, gdyby nie nadęta scena z malutkim krzyżykiem? Czyżby ten upadły kapłan w jakiś niezrozumiały dla normalnego człowieka sposób przechował jednak wiarę w Jezusa Chrystusa, Pana i Zbawiciela? Czyżby możliwe było zrezygnować z kapłaństwa, posiąść żonę, szpiegować chrześcijan i aktywnie walczyć z religią chrześcijańską ale jednocześnie pozostać w intymnej bliskości z Chrystusem? Tak! Jednakże tylko i wyłącznie w wykrzywionej wyobraźni Martina Scorsese.
Wychodząc z kina byłem wprost zdruzgotany i zbulwersowany, bo film naprawdę zapowiadał się świetnie i miał potencjał. Jego autorzy jednak zamiast wyprowadzić z niego dzieło, zrobili moralny galimatias zostawiając widza z kupą gnoju w głowie. Ja z takiego kina, szanowni Państwo, wyrosłem. Ja sobie i Wam takiego kina nie życzę.
Straciliśmy 60 złotych, ponad 2 godziny z czasu dla siebie oraz zostaliśmy z „moralnym niepokojem” w głowie. Napisałem to, abyście Wy nie dali się nabrać.
Serdecznie pozdrawiam,
Piotr
Hej, ja mam bardzo podobne uczucia po tym filmie, Scorsese zostawił tu zbyt szeroką otwartą przestrzeń do interpretacji i oceny bohaterów. Według mnie ani zachowania heroiczne - czyli oddanie życia za wiarę, ani wyrzeczenie się wiary, nie zostały w jednoznaczny sposób gloryfikowane, bądź dezaprobatą. Widz zostaje z dylematem moralnym, bo do czasu spotkania z byłym mentorem, mogliśmy się utożsamiać z głównym bohaterem to w chwili największej próby coś pękło. Najbardziej niejasne jest właśnie główny moment gdzie słyszymy: albo głos Jezusa, albo usprawiedliwienie się ojca Rodriqueza w myślach, albo wymysł reżysera. Trochę zalatuje to laicyzacją w myśl - nie ważne co zrobię za życia i tak otrzymam życie wieczne, ale na koniec otrzymujemy również temat do interpretacji.
Na koniec to co mi się podobało w filmie Misja to ofiarność bohaterów, jednoznaczne ocenienie zła i dobra. W tym filmie mieliśmy zbyt duże skupienie się na słabości bohaterów, a nie na ich heroiczności. Po scenach rozmowy głównego bohatera z jego mentorem, nagle sam widz zaczyna się zastanawiać czy śmierć chrześcijan była na marne czy nie.
Film mi się przyjemnie oglądało, dobre zdjęcia, a mimo długości filmu nie nudziłem się.