Hackman swoją kreacją uratował ten film - a to raz okłada po gębie rasistę po uprzednim goleniu, a to da w mordę swemu partnerowi (jakiś dziwnie bezbarwny Dafoe). Gdy tylko pojawia się w kadrze, emocje aż kipią, gdy znika, zaczyna się typowa, detektywistyczna ciuciubabka ze sprawcami zbrodni i nie chcącymi puścić pary z gęby mieszkańcami miasteczka.
A żeby nachalna teza pt. „nie czyń zła, bo sprawiedliwość cię dopadnie” nie gryzła w oczy, najpierw trzeba pouprawiać nieco martyrologii i pokazać kilku cierpiących Murzynów.
Równie nijaki i miałki co inny, gloryfikowany obraz o dochodzeniu do sprawiedliwości z Ku-Klux-Klanem w tle, a mianowicie "Czas zabijana" Schumachera, czy choćby „Rosewood w ogniu” (co ciekawe, tam też grał Michael Rooker).
Ambicje spore, finalny efekt poniżej oczekiwań. Bo prawdziwy dramat filmu Parkera zaczyna się dopiero wraz z napisami końcowymi, pokazującymi jakie wyroki dostali zbrodniarze – to dopiero byłby prawdziwy sprawdzian dla reżysera, który miałby ambicje do napiętnowania amerykańskiego Systemu Sprawiedliwości. Tyle, że w tym miejscu film się kończy…
No i wielka strata, że film podąża szlakiem typowego kryminału, zamiast wdać się w dyskusję o naturze przemocy i nietolerancji. Nie mam pojęcia skąd te aplauzy. Ogląda się w miarę nieźle, ale nic poza tym…
Moja ocena - 5/10
A moim zdaniem aplauz uzasadniony. Parker odważył się pokazać niedoskonałości społeczeństwa amerykańskiego pełnego uprzedzeń, co umożliwiło garstce żerujących na tym ludzi trzymać za mordę nie tylko murzynów, ale i białych. W mojej opinii film lepszy od "Czasu zabijania", gdzie widz został zmanipulowany na równi z ławą przysięgłych, a na zakończenie zaserwowano nieznośnie poprawną politycznie scenę bratania się rodzin głównych bohaterów i można spokojnie pójść spać. "Mississippi w ogniu" nie ma happy endu, pozostawia niesmak nie tylko z powodu niewspółmiernych wyroków dla oprawców, ale też i metod do jakich musiała uciec się władza. Przekonani o wspaniałości swego kraju Amerykanie musieli odebrać to jako kubeł zimnej wojny.
bazant57 => znów się muszę z Tobą zgodzić, podobnie odbieram ten film, a dziwie się trochę Grifterowi, że tak chłodno odebrał Mississippi (przeważnie to ja oceniam ostrzej od niego). Do wypowiedzi bazant57'a dodam, że ten film ma jeszcze jeden wymiar: pokazuje z jaką ODWAGĄ I KONSEKWENCJĄ działali federalni nie dając się zastraszyć. "Mississippi w ogniu" może i jest kubłem zimnej wody dla Amerykanów, ale też ma w sobie dużą porcje optymizmu: że można zmieniać rzeczywistość, jeśli tylko jest się wystarczająco wytrwałym i wewnętrznie silnym... Jak dla mnie jeden z lepszych filmów o rasizmie. (Obok "Zabić drozda" - choć tam tematyka rasizmu tylko czasami się przewijała...)