„Buntownicze” walory tego filmu już faktycznie mocno zwietrzały. Niby jego prowincja jest faktycznie paskudna: zapyziała, nadęta na punkcie swoich racji, rozkraczona gdzieś pomiędzy westernem, a współczesnym światem biznesu... Z drugiej strony pokolenie „ojców” (stary Trask, szeryf) ma dokładnie tyle racji, co pokolenie „dzieci” (Cal, Abra), a konflikty między nimi wynikają z nieporozumień i zawziętości. Do tego wiele partii filmu, zwłaszcza niektóre dialogi, wyraźnie szeleszczą papierem. Pozy są zwykle deklarowane, a racje wygłaszane z nazbyt literacką swadą (podobnie jest w „Gronach gniewu” – również na podst. Steinbecka!)
Mimo to film się broni – ba – w sumie jest znakomity. Po pierwsze dzięki roli Deana – i to wcale nie jest frazes. Świetnie radzi sobie z rola Cala – by odwołać się do jego doświadczeń z Actor Studio – „jest nim”. To pokaleczony wewnętrznie, dziki, ale żarliwy młody człowiek. Urzekające jest jego wściekłe spojrzenie, które po chwili przechodzi w niemal dziecięcy uśmiech. Wystarczy porównać rolę Deana z drugim bratem, Aronem, aby dostrzec jaka to kompletna, nie-papierowa kreacja.
Drugim wielkim plusem są moim zdaniem zdjęcia – i nie chodzi wcale o ładnie oddane wiejskie plenery, a o samą pracę kamery. W momentach zagęszczonego napięcia ujęcia odpadają od pionu, w momentach jego rozładowania mamy powolne odjazdy i szerokie, uspokajające perspektywy. Po prostu świetna robota... Trzecią do dziś żywą nicią filmu, wydaje mi się współczesna reinterpretacja historii Kaina i Abla. Przeniesiona wprost z powieści naniosła niestety do filmu sporo literackości niezbyt tu pasującej. Jednocześnie jednak podbudowała i wywindowała jego znaczenie i ładunek emocji.
Jest więc to film, który jak miał się zestarzeć, tak się zestarzał. To co z niego zostało jest na tyle mocne, by podtrzymać jego kultowe oddziaływanie, a dla tych, którzy nie są zagorzałymi fanami Deana – być wciąż ciekawym, wartym sporej uwagi obrazem.