W opisie widzimy "romans". Melodramat to kiedyś był ważny gatunek filmowy z "Casablanką" na czele. Film o miłości, który nie kończy się happy endem. Coś takiego na chwilę ożywił "Lala land" we wspaniały sposób, zdarzają się jeszcze pojedyncze dzieła gatunku jak np. "Once", ale temat wielkiej miłości aż do bólu został jednak zarzucony na rzecz namiętności.
Ostatnio częściej widuję coś takiego w produkcjach z Dalekiego Wschodu, jakby to właśnie tam nie zatracono jeszcze delikatności podejścia do uczuć, niuansów, delikatnych reakcji, min, wyrazów twarzy. Mnie tego w kinie brakuje, ale może i dobrze, że coś takiego zdarza się nieczęsto. Byle całkiem nie zanikło, bo to byłby bardzo zły znak czasu.