Początek może się komuś wydawac nieco rozlazły, ale to właśnie daje sposobnośc wczucia się w normalny dzień - jeden z wielu, jaki w założeniu miał byc dla każdego z uczestników lotu. Przez to wprowadzenie w bardzo naturalny sposób pokazane są dramaty i psychologiczne profile każdego z bohaterów. Przez te przeciągające się i dośc statyczne ujęcia czuje się, że mimo pozornej prozy życia coś ciężkiego wisi w powietrzu.
Może za bardzo w imię tego naturalizmu autor próbował eksploatowac najciemniejsze zaułki duszy każdego z bohaterów, przez co obraz staje się coraz cięższy. Tym bardziej, że po pierwszych doniesieniach o katastrofie, wszyscy zaczynają się miotac, przeklinac - żadna z przedstawionych tu osób nie sięga w przestrzeń nadziei i wiary. Nie chodzi mi o kreowanie jakiejś idealistycznej wizji, ale o pokazanie bardziej zróżnicowanego przekroju. Choc i to może jest uzasadnione, bo tak naprawdę film nie jest o katastrofie samolotu - on jest o katastrofie życia...
Myślę, że niskie oceny filmu płynąc z rozczarowania, bo każdy spodziewa się opowieści o dramatycznych wypadkach z 10 kwietnia - tymczasem jest to obraz o jałowości egzystencji każdego z bohaterów. Przesłaniem filmu mogą byc słowa małej dziewczynki, która mówi do chorego dziadka: "Musisz nauczyc się radości od samego początku". Słowa padają w prozaicznym kontekście sytuacyjnym, ale odnoszą się do każdego z bohaterów - i do nas samych.