Chwilami zaskakuje mnie poziom niektórych komentarzy, ale to trzeba już zostawic bez echa. Mogę zrozumiec, że ktoś szukał w filmie czegoś innego niż znalazł. A tak w tym przypadku zapewne często bywało, bo to nie jest film o katastrofie samolotowej - to film o katastrofie życiowej, o skażeniu egoizmem, zdradą, pożądaniem, nienawiścią...
Początkowo można odnieśc wrażenie, że jest to jakaś powielona kalka z zachodnich filmów katastroficznych – ale tylko w pierwszej części. Gdyby faktycznie działał tu taki schemat (obecny szczególnie w kinie amerykańskim), to osoby te spotkałyby się ze sobą w kulminacyjnym punkcie i uczestniczyłyby w samej katastrofie...
A tutaj nic takiego nie miało miejsca. Przeciwnie – autor filmu postanowił zamknąc cały dramat w ciasnych światach poszczególnych osób, zostawiając na boku temat samej katastrofy. A są to światy w dużym stopniu skażone naszymi grzechami… Dopiero gdy następuje punkt krytyczny (katastrofa), wszystko się wali jak domki z kart. Nie ma więc "happy endu", ale jest mocny bodziec do przemyśleń nad własnym życiem.