Ja zinterpretowałam film na swój własny sposób... bardziej psychologicznie niż prawdziwie, zapewne, ale o to chyba chodzi, by film dawał możliwośći interpretacyjne... różne. Mianowicie; Mąż Lindy rzeczywiscie ginie w wypadku - ona, jako kochająca żona nie jest w stanie sobie poradzić ze stanem w jakim się znajduje - ona sama, z dwoma corkami, bez mężczyzny, którego kochała, wpada w coś w rodzaju depresji, psychozy... Wypiera raniące wydarzenia do tego stopnia, że zastępuje je wydarzeniami "do przyjącia" przez nią samą. Dochodzi do wielkiej gmatwaniny sceny, dni, itp. - moim zdaniem to wszystko dzieje się w jej głowie przede wszystkim. Myślę sobie, że ona tak naprawdę to wszystko co pokazane zostało w filmie przeżyła we śnie... by jeszcze raz ułożyć sobie całą układankę wydarzeń.... Pogodzić się z nią. Przesłanie filmu moim zdaniem jest proste; nie jesteśmy w stanie wpłynąć na bieg wydarzeń, nic odwrócić, czy zmienić... Żyjemy tu i teraz, przed przeznaczeniem nie warto uciekać bo i tak nas dopadnie. Najtrudniejsze... to po prostu to zaakceptować.
Ktoś coś doda od siebie? Sprostuje? Albo naprowadzi mnie na inne pole interpretacji? ;-)