gdy powstał był największym hitem w historii kina, krokiem milowym itd. był niezaprzeczalnym arcydziełem. poprzez kilka niezapomnianych scen i dialogów film ten już na zawsze będzie niezapomniany. ani z wiatrem ani z niczym innym nie przeminie. obecnie ma jednocześnie tyleż wspólnego z wielkim kinem co i z jakąś lepszą telenowelą. a trupów tu więcej niż w niejednym horrorze. inaczej mówiąc mocno trąci myszką. warto znać, ale trzeba przejść przez prawie 4 godziny, więc wypada się poważnie zastanowić.
trudno nie przyznać, że w kilku miejscach robi wrażenie a ostatnie sceny mocno przyciągają do ekranu. z drugiej strony trudno udawać, że nie zauważa się ogromu banału i patosu a po trzech godzinach siłą rzeczy jest zaciekawienie jak to dalej będzie (choć tak na prawdę dzisiejszy widz doskonale się domyśla) będąc już trochę zahipnotyzowanym czy może wręcz zblazowanym tym trzygodzinnym epickim rozmachem...
od tego momentu będzie trochę przesadnego marudzenia i mnóstwo spoilerów:
film jest w sumie ok, więc nie żebym się pastwił. ale trochę mi leży na wątrobie i po prostu muszę sobie ulżyć.
[SPOILERY!!!]
pierwsza część zdominowana jest przez trwającą w tle wojnę secesyjną. cholernie wkurzające dla mnie było idealizowanie, wręcz gloryfikowanie Południa. cóż to za prostacki podział - Południe to same anioły, a Północ to same czorty wcielone? niezrozumiałe wiwatowanie w Atlancie czarnoskórych, witających "swoich" bohaterów. którzy do tego z entuzjazmem i uśmiechem na ustach kopią rowy obronne w imię "sprawy", jakby dalsze trwanie niewolnictwa i traktowania ich jak zwierzęta było tak pożądane.
w filmie niewolnicy żyją z panami jak w sielance. nie jest to oczywiście żadna propaganda bo i tak bywało, ale jednak pewne przekłamanie to jest. jak nieludzko okrutny był los czarnych z południa, i to zwłaszcza Georgii czy Karoliny wystarczy wspomnieć jeszcze większy przebój literacki od "Gone with the Wind" - "Chatę Wuja Toma".
zresztą znamienne są słowa Scarlett do małej Pissy: "Pospiesz się albo cię sprzedam!". zresztą cała ta kłamliwa Pissy była tez wkurzająca sama w sobie, a dodatkowo to południowy stereotyp "czarnucha". podobnie gdy nasze panie wracają do zrujnowanej Tory i zastają tam dwoje wiernych czarnych którzy nie uciekli: kto będzie doił krowę? my to służba domowa...
gwoli równowagi przyznać trzeba pozytywne postaci Niani, Wilekiego Sama i Porka.
po drugie konfederaci to sami bohaterowie i ludzie honoru, a jankesi to same skurw***.
tylko postawić wypada pytanie: kto do diaska chciał tej wojny???
tyle zarzutów co do historii, teraz przejdźmy do samej fabuły.
ekspresowe małżeństwa Scarlett (zwłaszcza w tych czasach i w tych kręgach) są cokolwiek niedorzeczne. podobnie jak równie szybki koniec żywota jej mężów. to trochę przesadnie banalne...
sama postać Scarlett to największe "osiągnięcie psychologiczne", ale z drugiej strony ta postać i jej beznamiętne postępki również były irytujące. i dziwne, że wszyscy wokół niej padają trupem...
do tego ta śmieszna i dwulicowa kurtuazja arystokratyczna. też jest okropna, ale tu już trudno winić sam film...
natomiast niezbyt zrozumiałe jest dla mnie tak głębokie uczucie Scarlett do Ashleya. pomijając, że prawie nic między nimi nigdy nie zaszło, to cały ten Ashley był przecież ćwokiem! a olewany Rhett był wśród bohaterów męskim jedynym spoko gościem.
nie mogło wyjść na dobre jeśli było trzech reżyserów i pięciu scenarzystów.
z jednej strony wielki epicki rozmach, piękne widoki, scenografia, kostiumy etc. z drugiej postaci kreślone bardzo grubą kreską, niedorzeczna trochę fabuła i jakby brak wiary w inteligencję widza.
to tyle. plusy były, kilka smaczków też, np. ujęcie Scarlett i Mel pod mostem w deszczu, albo scena pierwszej rozmowy Scarlett z Rhettem.