Dobrze jest obejrzeć raz na jakiś czas taki film. Można np. zobaczyć, co się dzieje, gdy infantylny mężczyzna poślubi agresywną kobietę. Przychodzą wtedy na świat dzieci, które próbują wywalczyć dla siebie kawałek miłości.
Rachel znajduje się w ważnym dla siebie momencie. Chce, żeby ślub odbył się bez wpadek. Ale okaże się, że w centrum uwagi znajdzie się jej siostra Kym, która też próbuje złożyć swoje życie do kupy.
Tu każdy ma jakąś ranę, wszystkich dręczy tak wielkie poczucie winy, że to o mały włos nie czyni filmu groteskowym. Ale jest to też taki typ filmów, który nazywam "europejski film amerykański", bo nie ma tu miejsca na spektakularny happy end, każdy pójdzie w swoją stronę. Dla wszystkich osób dramatu będzie to dopiero początek nowych doświadczeń.
W zasadzie cały dramat rozgrywa się tu w słowach, w dialogach. Na przemian bolesnych, gdy mowa o przeszłości, i radosnych, gdy mówi się o ślubie. Większość osób jest tu mega-asertywnych i nie podnosi nawet głosu, nie mówiąc już o gestach. Zwolenników ostrej wymiany zdań (i ciosów) powinna zadowolić brutalna kłótnia Kym z matką.
Ten film trochę mi przypomina "Burzę lodową" Anga Lee. Bezpardonowa wiwisekcja amerykańskiej rodziny, z tą różnicą, że u Lee ktoś umiera. W "Rachel..." mamy coś w rodzaju trupa w szafie...
Mam nieco mieszane uczucia względem doniosłości roli Hathaway. Nie wydała mi się aż tak dobra, jak się spodziewałem. Zdecydowanie wolałem ją w "Spustoszeniu".
Najmocniejszą stroną tego filmu jest jego scenariusz.
Tyle.
Ogólnie film dobry, ale bez szału. Warto obejrzeć, warto znać.