Przewrotnie rzecz ujmując - o miłości. O miłości i ludzkich namiętnościach. Stone kręci filmy dobre, znakomite i arcydzieła. Ten określiłbym jako wypośrodkowany. Nie jest to dzieło na miarę "Urodzonych morderców", ale nie jest też filmem przeciętnym. To mroczna "baśń", w której człowiek zostaje sprowadzony do roli biologicznego cyborga, a jedynym motorem napędowym jego działania są emocje. "Pierwiastek boski" jakim niewątpliwie próbuje być miłość (do rodziny, przyjaciół, kochanków...) staje się w końcu również popędem lub tylko czystym biologicznym przymusem zapewnienia ciągłości gatunku. Niezależnie jak zła (bo dobrych tu niewiele) jest dana postać w tej opowieści, kieruje się zawsze tym samym instynktem przetrwania, a w imię subiektywnie pojętej miłości jest w stanie zrobić wszystko. Morał typowo Stone'owski: wszyscy jesteśmy tacy sami i tylko okoliczności w których się znajdziemy determinują nasze działania. W każdym z nas tkwi zabójczy psychopata, którego obudzenie to tylko kwestia "okoliczności przyrody". Pojęcie wartości też jest czysto subiektywne, a na każdego można znaleźć emocjonalnego haka.
Znakomicie (jak zwykle) zagrał del Toro, a Travolta jak ulał pasował do roli. Ogólnie film warty polecenia, choć od takiego reżysera jak Stone zawsze wymaga się ciut więcej. Niemniej jednak widać powrót do dawnej wyśmienitej formy.