Fabuła jest błaha, jednak żywiołowy montaż, bezpretensjonalny trójkącik i gra formą
rekompensują mało oryginalny scenariusz. Dużą zaletą jest też czarny humor, który w
towarzystwie kontrolowanego kiczu, przegadanych dialogów i Johna Travolty w cwaniaczym
wydaniu nasuwa skojarzenia z "Pulp fiction". Nie przekaz się tu liczy, lecz forma, którą Stone
beztrosko się bawi. Lubię taką grę reżysera z publiką, dlatego mnie się podobało.
Pokusiłam się o minirecenzję na moim blogu, zapraszam:
http://chodznafilm.blogspot.com/2012/10/filmweb-offline-wrazenia-i-minirecenzje. html
Sorry, ale chyba byliśmy na innym filmie. Po Twojej recenzji mógłbym na niego iść, tymczasem jest to kompletne dno i chcę odwieść od pomysłu wydania kasy na bilet kogo się da.
Żywiołowy montaż? Jeśli dla Ciebie "przewijanie" scen to żywiołowy montaż, to gratuluję. Dłużyzny niemiłosierne jak z "Mody na sukces", kamera objeżdżająca wybrzeże Kalifornii lub przystojniaki wychodzące z morza niczym w reklamie Fa.
Bezpretensjonalny trójkącik, tak? Ta dziewczyna była tak nijaka i beznadziejna, że nie ogarniam w żaden sposób dlaczego ci faceci na nią lecieli. Zresztą oni sami byli krypto-homoseksualistami, więc po co im ta kobietka? OK, rozumiem po co ;) . Ale żeby od razu taka miłość nad życie? Do uzależnionej od seksu, marychy i zakupów idiotki? Gdyby Ben i Chon się kochali razem np. w Salmie Hayek, może bym to kupił...
I wreszcie: zabawny? Czarny humor? Dno. Pseudointelektualistka O. wygłaszająca arcynudne tyrady o miłości i fascynacji światem, przeplatające je "zabawnymi" gierkami słownymi w stylu "wargasms" i "12 step - father". Żenada. Na dodatek wcale nie bezpretensjonalna, bo ten film próbował być na serio! To nie jest beztroska zabawa z widzem i formą. Ten film jest (albo próbuje być) bardzo realistyczny (scena z przestrzelonymi kolanami, z biczowaniem Alexa, z Benem, który musi podpalić torturowanego, itp.). To nie Tarantino. No i filozoficzne mądrości głównej bohaterki... Niestrawne.
[Spojler]:
Aha, jeśli końcowy motyw był dla Ciebie świeży, to polecam sięgnąć do nieco starszego kina. To było zerżnięte z takich filmów jak Femme Fatale czy Funny Games (i nie tylko). I było dużo gorsze niż w tamtych filmach. Bo po prostu widz łykający hollywódzką papkę musi dostać happy end.
A co na plus? Travolta, Del Toro i od biedy Hayek. Nic więcej. I za nich ocena 2/10, a nie 1.
Film próbował być na serio? Zupełnie tego nie odczułam. Jeśli mądrości pseudointelektualistki O. były wygłaszane na serio, to faktycznie, nie dałoby się tego oglądać. Jednak ona mówi tak głupawe rzeczy, że one nie mogą być na poważnie! Ja przez cały seans miałam wrażenie, że reżyser puszcza do nas oko. W innym przypadku Savages nie miałoby racji bytu, a tak, dla mnie jest hollywoodzką papką, która wie, że jest hollywodzką papką i przez autoironię próbuje zrobić z tego swój plus. Mnie się to podobało, ale jasne, szanuję Twoją opinię, nie każdy musi odbierać wszystko tak samo. Miło mi, że ktoś w ogóle się zainteresował tym blogiem.
Wiesz, gdybyśmy się zgadzali pewnie nie miałbym takiej radochy w skomentowaniu Twojej recenzji :)
Czekam w takim razie na następne!
Ha, tym bardziej mi miło! Przyzwyczaiłam się, że tutaj na filmwebie, jak ktoś się z kimś nie zgadza, to zaraz wyczuwalna jest agresja. A taką radosną, kulturalną krytykę czyta się prawie z uśmiechem na twarzy ;p A jeszcze tak sobie pomyślałam o finale Savages i uznałam że...
[spoiler]
gdyby to było faktycznie takie zwykłe "cofnięcie taśmy" żeby widz dostał happy end, to nie miałoby to większego sensu. I wiem, że to już było w Funny Games i nie jest to jakaś innowacja, ale tu wydaje mi się na miejscu. Historia opowiadana jest z perspektywy trzpiotowatej O., która jak wiemy z wcześniejszych scen, naczytała się książek z wielkimi romansami w tle. Czemu wchodzi w tę dziwną relację z chłopakami? Pomijając to, że jest narkomanką, to cały czas próbuje zrobić ze swojego życia literaturę. Chociaż jej chłoptasie to raczej cienkie bolki, to wyobraża sobie siebie jako kochankę narkotykowych bossów, bo chcę nią być. Dlatego zwykły koniec pod tytułem "policja przyjechała i rozgoniła towarzystwo" jest co prawda szczęśliwy, ale zbyt zwykły jak na literaturę. Musiała wymyślić coś, co będzie przypominało dziwną wersję końca Romea i Julii - okropnie melaodramatyczną i nieprawdopodobną śmierć trojga kochanków. Gdy okazało się, że jest to tylko wymysł O., odetchnęłam z ulgą - taki patetyczny koniec byłby nie do przyjęcia. W każdym razie zastosowanie tego chwytu ma swoje podłoże w charakterze bohaterki, nie służy tylko temu, żeby widz się cieszył, bo wszyscy przeżyli i jest fajnie.
Film bardzo fajny jak na swój gatunek... generalnie rzadko kiedy oglądam tego typu filmy, no ale... te 130 minut seansu minęło mi raz dwa... i ciesze się, że się na niego wybrałem. Nie rozumiem tak niskiej oceny na filmwebie, czasem większe gnioty oceniane są na min 7... i ja właśnie 7 punktów ze spokojem bym tu dał. Bardzo podobała mi się gra Salmy Hayek, Travolta też jako postać właściwie "3 planowa" wyszedł bardzo dobrze, "Meksikano" mafia, może nieco zbyt brutalna momentami nadawała klimat całości... generalnie fajnie to wyszło i zdecydowanie polecam dla wszystkich niezdecydowanych na co do kina się wybrać. :)