Filmy z Jamesem zawsze miały jakąś konwencję - albo były z założenia prześmiewcze, gorteskowe, nierealistyczne albo wręcz przeciwnie - starano się pokazać fabułę jako prawdopodoną. Ok - rozumiem, że ten film miał być totalnym zerwaniem z poprzednimi konwencjami, ale w wyniku tego rozczarowuje - jako odrębny film, nie mający powiązania z żadną serią byłoby ok - sporo się dzieje, ładne plenery i zdjęcia - jako nawiązanie do serii, wg mnie nieporozumienie. Z jednej strony film ma zrywać z archaicznymi konwencjami (SPOILER - żarcik dotyczacy wybuchającego długopisu - po to żeby niby prześmiewczo wręczyć "miniaturowe" radyjko - zabawne, ale nielogiczne) z drugiej strony nie jest również realistyczny (oczywiście z pominięciem pokazania agenta jako "zwykłego" człowieka). Przyzwyczajony do pewnego wizerunku Jamesa, męczyłem się patrząc na jego "uczłowieczanie" - jaki to on jednak jest zwykły, ma przypadłości przeciętnych ludzi i musi radzić sobie z upływającym czasem. Naturalnie - taka była myśl rezysera, pytanie tylko czy aż taka "desuperbohateryzacja" była potrzebna. Pomijając, że przyzwyczajenie do pięknych kobiet, ale i agenta, który zniewala swoim magnetyzmem, sposobem bycia itp też dostało niezłego kopa. Film poza tym razi niekonsekwencją scenariusza, nielogicznymi dziurami (tak, tak - to film z założenia "bajkowy", ale jednak wątek przyczynowo skutkowy mógłby być), scenami nakręconymi tylko po to, żeby pokazać kolejnych sponsorów (scena z butelką piwa, plenery Szanghaju) i wysłać na koniec przesłanie (pomimo uporczywego pokazywania, że Bond się starzeje i może nie dać rady), że kolejne filmy z serii się pojawią, a także pozwolić na wymianę aktorów, którzy nie chcą lub nie mogą dłużej grać w serii (ewentualnie twórcy boją się, że nie dożyją kolejnej części, więc uprzedzają fakty i wstawiają "młodsze odpowiedniki" - zresztą w dość przewidywalny i bezkompromisowy sposób - vide "Q"). Głowny adwersarz, pomimo, że świetnie zagrany, jakoś nie przekonuje - szalenie przewidujący - niemal jasnowidz (SPOILER - spadający pociąg...), a z drugiej strony tak naiwny. Z jednej strony geniusz zła, z drugiej (choć oczywiście pojawią sie komentarze, że to celowe) SPOILER - dziecinnie korzystający z możliwości zniszczenia autka przeciwnika.
Kobiety pokazane krótko i jakoś mało zniewalająco (SPOILER - aktorka trzęsąca ręką tak energicznie, żeby każdy zorientował się, że "gra" strach, po czym na wszelki wypadek podsumowana przez Bonda sentencją o "wyglądaniu na przestraszoną" - chyba na użytek skrajnie niezorientowanych). Niepotrzebne i nielogiczne sceny (SPOILER "tak, to jest nieuchwytny zabójca, jest jak cień... pojutrze będzie tu i tu"), owszem efektownie nakręcone, dają poczucie konieczności pokazania czegoś tylko po to, by wydłużyć czas filmu. Z punktu widzenia gry aktorskiej fenomenalny, pomimo, że niektóre postaci są przerysowane i groteskowe - nikt z obsady nie zawodzi.
Film miał łamać dotychczasowe wyobrażenie/wyobrażenia o przygodach agenta i łamie je z subtelnością czołgu, stworzono coś nowego, co miało być "uczłowieczeniem" Bonda i co zostało osiągnięte, ale co zostało podeptane przez niespójny i wręcz momentami głupi scenariusz/fabułę. Jakkolwiek w tego typu filmach nie należy się doszukiwać zawsze logiki i można było wręcz cieszyć się niesamowitościami w stylu rakietowego plecaka, tak tutaj połączenie zwykłego człowieka i poszatkowanych wydarzeń nie pozwala minąc konkluzji: no to w końcu to miał być żart, miało być realistycznie, miało być wręcz naturalnie, czy też miało być wszystko razem - do tego stopnia, że reżyser gubi się w konwencji, z kórej raz żartuje, raz wręcz przeciwnie, a następnie żartuje żartując (np. wspomniane już radyjko).
Jako film mający dać rozrywkę - wg mnie 8/9 - na 10 (pomimo, że kilka scen/dialogów można było z powodzeniem skrócić) - jako kolejny Bond (jakkolwiek by nie miał być oderwany od poprzednich wizerunków) - 5/10.
i jeszcze najważniejsze - nie wiem jakie będą odczucia innych w tej kwestii, niemniej część filmu pt. obrona Częstochowy (willi) jest chyba największym nieporozumieniem (przeciwnicy muszący wpaść w każdą z przygotowanych pułapek, próba podjęcia ochrony szefowej wywiadu przeciwko grupie tychże przeciwników na opuszczonej przez Boga i ludzi krainie - zamiast przez armię komandosów (nawet pomimo możliwości uzyskania na tej temat informacji przez Bardema), zamiana samochodu na taki bez gps, po to by wysyłać ślady z tego gps do Bardema, helikopter wyposażony w ckm lecący nad terytorium UK bez żadnych problemów, wytrzaśnięty chyba z demobilu od Ukraińców, przyświecająca sobie latarką para uciekinierów, podczas gdy cały horyzont pokrywa łuna pożaru) - częśc filmu ewidentnie dziwna - połączenie "Szeregowca Ryana" i "Obrony zamku"..
ps. w kwestii gry aktorskiej - z grona osób które zagrały poprawnie chciałbym jednak po namysle wykluczyć szanowną kochankę głownego Złego ;)
NIESTETY muszę się z Tobą zgodzić.
Warty obejrzenia jako kino rozrywkowe. Dlatego moja ocena to aż 8/10. Bo TAK :)
A czymże innym są filmy z Bondem, jeśli nie kinem rozrywkowym? Chyba ciężko je podpiąć pod filmy psychologiczne, albo edukacyjne.
Podejrzewam, że 1st_Lady chodziło o to, że to po prostu kino rozrywkowe warte obejrzenia, a nie - wart obejrzenia film o Bondzie. A chyba idąc na Bonda większość fanów serii liczy na... film o Bondzie, a nie po prostu dobre kino rozrywkowe.
Brak konwencji i stylistyczny misz-masz to właśnie fundament ''Skyfall''. Ciężko jest mi więc odnieść się do Twoich rozczarowań związanych z tym obrazem, szczególnie, że wciąż mamy do czynienia z początkiem Bonda. Pisanie o dobrym/złym dopasowaniu się ''Skyfall'' do reszty serii jest więc moim zdaniem nie tyle nieuzasadnione, co ciężko robić z tego jakiś poważny zarzut. Film pokazał również Bonda od jego ''słabszej strony'', wysuwając na pierwszy plan takie pojęcia jak ''oddanie sprawie'' czy ''miłość do ojczyzny''. To nie tyle swoista ''zmiana warty'' w hierarchii atrybutów/przekonań agenta 007, co raczej - po raz kolejny użyję tego stwierdzenia - budowanie fundamentu pod kolejne części. ''Skyfall'' udowadnia nam czym jest dla Bonda służba JKM. Nawet będąc poważnie pokiereszowanym i wyprutym emocjonalnie, decyduje się na powrót do MI6 w imię wyższych wartości, w tym konkretnym wypadku robi to, aby ochronić M. Obraz miał moim zdaniem uświadomić widzowi gdzie tak naprawdę leży środek ciężkości Jamesa Bonda. Ta motywacja leżąca u podstaw jego działania (a raczej jej uwypuklenie) dobrze kontrastuje z 50-leciem serii, co zapewne było jak najbardziej celowym zabiegiem, ponieważ Bond po 2006 roku to wciąż postać rozwojowa, wciąż jest tworzony na nowo. I wciąż dowiadujemy się o nim nowych rzeczy, które być może zostaną pominięte w kolejnych epizodach.
Nie rozumiem co złego jest w wymianie aktorów, która przecież spowoduje, że Bond wróci jeszcze bardziej klasyczny. M znów będzie mężczyzna, powróci postać Moneypenny, a Q prawdopodobnie będzie równie zabawny jak jego poprzedni (zresztą od razu wykorzystano jego komediowy potencjał i widać, że na linii 007-Q będzie iskrzyło ;P). Nie ukrywam, że śmierć M (Emmy) była dla mnie dużym wstrząsem jako osoby, która najlepiej pamięta właśnie filmy z jej udziałem, ale jak to mówią - show must go on. Poza tym Judi Dench ma już niemal 80 lat i bardzo poważne kłopoty ze wzrokiem. Podejrzewam, że ''Skyfall'' to w ogóle jeden z jej ostatnich projektów.
Silva? Dla mnie genialny. Jeden z najlepszych czarnych charakterów całej serii. Geniusz, zakompleksiony były agent, może homoseksualista, zahaczony gdzieś w wirtualnym świecie, gdzie jego szaleństwo mogło nabrać zupełnie nowego wymiaru. I to co Ty nazwałeś ''naiwnością'' tudzież ''dziecinnością'' jest doskonałym uzupełnieniem jego psychologii. Nie widzę absolutnie nic dziwnego w fakcie, że łączy w sobie takie cechy, jest żądny zemsty na każdym polu i czasem zachowuje się jak duże dziecko, co w konsekwencji prowadzi do zguby. To postać kompletna. Oczywiście argument z pociągiem łatwy do zbicia, bo przecież można założyć, że Silva doskonale orientował się w planach i rozkładzie metra. W końcu od lat chciał takiego ''show'' w londyńskich podziemiach. Podejrzewam też, że metro jeździ wystarczająco często, aby w ciągu 15 minut z trzy takie tabory zapadły się pod ziemie ;) Ale to już troszkę czepianie się detali, szczególnie w takim filmie jak Bond.
Nie rozumiem co miałeś na myśli przez przytoczenie fragmentu ''z nieuchwytnym zabójcą/cienie'' w połączeniu z przymiotnikiem ''nielogiczny'', ale generalnie w tej ''sekcji'' Twojego komentarza mogę się zgodzić, że wątek dziewczyny Bonda jest trochę zbyt skromny, trochę zbyt szybko ''zwinięty''. Zresztą czy Severine tak naprawdę jest tą dziewczyną Bonda? Mając na uwadze produkcje chociażby z Rogerem Moorem można mieć wątpliwości ;)
Ogólnie uważam, że brak konwencji (od tego zresztą zacząłem wypowiedź) jest tutaj kluczowy. Bond pokazany jest w kilku różnych ujęciach, tak jak widać to było w czołówce, kiedy z głośników wybrzmiewała Adele. Bond strzelający do swoich? cieni, Bond odbijający się w wielu lustrach? Które odbicie jest najbardziej realistyczne? Którą drogą należy iść? ''Skyfall'' nie zgubił w pół drogi do celu. Cała akcja jest tutaj zaplanowana od początku do końca. Bond zmartwychwstaje, ale jeszcze nie wie gdzie iść. Wie tylko (o tym już wspomniałem) na czym ma opierać swoje postępowanie. Zgadzam się, że kilka wątków budzi uczucie niedosytu. Szczególnie ujęcia z opuszczonej wyspy. Brakuje momentami rozwinięcia, dodatkowego impulsu. Pomimo to film trwa i tak bardzo długo i niestety przeciąganie go do trzech godzin byłoby lekką przesadą. Ale wiesz - oglądając ''Skyfall'' mam wrażenie, że jest bezkonkurencyjny w swojej kategorii. Dopiero potem nachodzi mnie myśl, że nie wykorzystał pełni potencjał, a jak wiadomo niedosyt zawsze góruje nad przesytem.
Co do kwestii ''obrony Częstochowy'' (:D), to spierałbym się o to wpadanie w pułapki, bo to jest już rzecz umowna i chyba zależy od gustu odbiorcy. Ciężko klasyfikować to jako merytoryczną wpadkę. Co do GPS, to wydaje mi się, że Bond nie chciał, aby Silva zbyt szybko dotarł do Szkocji oraz żeby nie wyśledzili go agenci MI6. To miała być dwustronna konfrontacja, bez innych świadków. Co zresztą potwierdza konspiracja w jakiej Q pomagał w tym momencie agentowi 007. Śmigłowiec? Szczerze? Nie interesuje mnie skąd się wziął. Może być nawet od Ukraińców. To już jest moim zdaniem zbyt głęboko grzebanie w fabule. Latarka? Nie zapominaj, że ''uciekinierami'' była dwójka starszych ludzi, w tym prostolinijny Szkot ;) Myślisz, że zastanawiał się w takiej chwili czy go ktoś zobaczy?
Ale dzięki za opinie. Dobrze podyskutować w takim temacie niż po raz kolejny widzieć wątki w stylu ''Dlaczego nienawidzicie tego Bonda?''.
Czy to aby na pewno jest początek Bonda? Ja odniosłem wrażenie, że to Bond w czasie kryzysu wieku średniego.
Edit:
Z braku dyskusji przedstawię swoje zdanie.
Moim zdaniem ten Bond to Bond naszych czasów. Przykłady:
Sugestia Malloriego do Bonda, że mógłby zostać martwy i odejść w spokoju na emeryturę. Do młodego agenta raczej nie ma sensu tak mówić. Stosunek M do Bonda i odwrotnie. W poprzednich filmach, każe mu się meldować co chwilę, kontroluje każdy jego ruch. Tutaj bardziej serdeczny (w Casino Royale zabroniła mu się włamywać do jej domu, tutaj 'już jakby jej przeszło'), otwarty (tłumaczy mu sprawę Silvy), prawie matczyny, ale nadal profesjonalny. M mówi do Bonda, że zna zasady gry, bo przecież trochę już w tym siedzi.
Ogólny wizerunek agenta - słabego, zmęczonego - który musi zrobić sobie przerwę, i nabrać nowego spojrzenia. W CR i QoS likwidował wszystkich, którzy stawali mu na drodze, przez co miał kłopoty. Tutaj spokojniejszy mówi, że sukces misji można osiągnąć, również bez użycia broni.
Nowy Q, który mówi, że teraz jest czas cyberwojny, a zabaweczki typu wybuchające długopisy są już przeszłością. Kłopoty MI6 jako agencji przestarzałej.
Do tej koncepcji nie pasuje mi wprowadzenie Moneypenny, chociaż pewnie zmiana warty miała pokazać swoisty restart serii.
Dlatego nie zaliczam tego filmu do trylogii o początkach agenta. Moim zdaniem miał być to film na miarę 50 lat. Wyśmienita obsada, ładnie nakręcony, ale rozczarowuje w kilku aspektach.
Trochę nie do końca jako odpowiedź na Twój wątek, ale jednak w temacie zmian jakie nastąpiły w serii. Otóż po analizie na spokojnie i minięciu "gorącego" dnia przemyśleń po nocnym pokazie premierowym doszedłem do wniosku, że niezależnie od tego jaki był zamysł reżysera, scenarzysty i całej reszty oddać sprawiedliwość muszę jednemu - film zapada w pamięć, fanów serii zmusza do przemyśleń/dyskusji i w efekcie ciężko o nim zapomnieć - a przecież o to chyba chodzi w dobrym kinie
No zapada jak wcześniej Prometeusz, Hans Kloss, Niezniszczalni czy inne rozczarowania sezonu...
Ja wolę wytrzeć z pamięci: wpierdziel na pociągu z jakimś łachem, bezsensowne opijanie porażki na jakiejś plaży, Bond menel u M.na chacie, reanimacja emeryta i testy w MI6 (Bond czegoś kurna nie zdał?? WTF to jest BOND to on układa testy!), kiepawe ladies, nobkowaty zły idący na zatracenie, smutne kryzysowe gadżety, polityczne pitolenie o demokracji, wklejony z innej bajki DB5, opowieść łowczego jak go po osieroceniu z farmy zabrał Hagrid, Kevin sam w domu itd itd....
brakło żeby Bond miał kredyt w Biedronce w tych jakże trudnych czasach dla imperium....
troszeczkę się zagalopowałeś- czy w przypadku Prometeusza, HK, Niezniszczalnych czy tym podobnych miałeś dyskusje na forum odnośnie psychiki bohaterów, ich relacji, analizy podejmowanych przez nich decyzji? Nie. Wiem Bond nie należy może do kina ambitnego, jest to sensacja, akcja- niezbyt górnolotny gatunek, co nie oznacza, że nie można w tej dziedzinie zrobić filmu z klasą, bo można. I Mendes to udowodnił, wg mnie filmy z Craigiem (może niekoniecznie QoS) są szorstkie, nieco chropowate- trudno mi to określić, ale mają charakter jakiego dawno Bondowi brakowało.
Nie wrzucałabym go do jednego worka razem z przytoczonymi przez Ciebie filmami bo to nieporozumienie jakieś...
Tylko szorstkosc jak to okresliles nie pasuje do Bonda.Dla mnie Bond to pewny siebie, cynik, podrywacz, otoczony masa gadzetów i pieknych kobiet, dla którego pokonanie geniusza zbrodni to taki przerywnik miedzy kolejnym kieliszkiem martini. Szorstki to mógł byc Jason Burne
Od czasów gdy pojawił się Craig, nie ma Bonda, jest niezły film sensacyjny. Zamiast "cwaniaka" mamy albo zimnego zabijakę(CasinoRoyale) albo jak tu, chłopa z kryzysem wieku średniego. TO NIE JEST BOND
w porządku, każdy ma swoje oczekiwania wobec tego jak powinien Bond wyglądać- ale po pierwsze Bond wzorowany na bohaterze literackim nie jest papierowy- tylko właśnie wielowymiarowy, po drugie ten cały ciąg "kinowego serialu" jest odsłaniany w przeróżnych reżyseriach i ciężko jest oczekiwać, że każdy zechce dany schemat powielać... Kwestia punktu widzenia twórcy i jak wiadomo nie każdemu musi to przypaść do gustu...
Też mi sie druga połowa kojarzyła tylko z harrym potterem i kevinem samym w domu,
kompletne spłaszczenie fabuły, a już na pewno spieprzenie postaci Bardema.
A pierwsza połowa filmu dawała naprawdę duże nadzieje
Bond już raz się starzał - rekonwalescencja na początku "Operacji Piorun", ale tamten film miał nieporównywalnie więcej wdzięku niż ten.
Bond też umierał i zmartwychwstawał ("Żyje się tylko dwa razy"), walczył z poczucia obowiązku ("Licencja na zabijanie") itp. itd. Ale wciąż pozostawał Bondem. A w tym filmie - czy nim pozostaje? Mam wątpliwości.
Co do "dziewczyny" Bonda - było jej tak mało, ponieważ ostatecznie okazało się, że tą rolę przejęła M! Bondowi na niej zależało najbardziej, jak na matce, więc nie było tu miejsca na jakieś dłuższe romanse :)
w pełni się z Tobą zgadzam, pokręcili wszelakie konwencje Bonda, tych z Craigiem i tych starszych, dorzucili adwersaża homoseksualistę, żenującą akcję na końcu filmu, odjęli M, logikę i pomysł i wyszedł im Skyfall, postać Q również kompletnie zmieniona, nie jest to już faciu od gadżetów, tylko stałe "ucho" Bonda, co też jest swoistym strzałem w kolano, bo od kiedy James Bond cały czas potrzebuje prowadzenia za rączkę. Cała ta akcja z namierzaniem satelitarnym przypominała mi raczej filmy o Bournie, ale w nich to miało swój sens i rzeczywisty wymiar, tutaj było próbą wciśnięcia odmiany na siłę, a już wrzucanie Bondowskiego motywu muzycznego i Aston Martina DB5 było po prostu śmieszne, coś w rodzaju "patrzcie, to Bond, nie zapomnijcie o tym przez nasz kiepawy scenariusz". Reklama Heinekena to juz najzwyklejsza profanacja, nie jestem w stanie pojąć jak mogło do tego dojść, dziewczyny Bonda tak naprawdę nie byo żadnej, jedna występowała przez 5 sek i była przystawką do wspomnianego Henia, druga ginie w 2 scenie w której się pojawia, a szkoda, bo zapowiadała się interesująca postać, trzecia natomiast to Moneypenny, która jak wiadomo w guście Bonda nie jest. Zbędne również te powroty do przeszłości, jakieś gadki szmatki o rodzicach Bonda, nikt nigdy nie poruszał tego tematu, a już na pewno nie tak ostentacyjnie, wyszło to conajmniej niesmacznie i już utwierdziło mnie w przekonaniu, że to z pewnością jednej z najsłabszych Bondów w historii. Zgadzam się też, że gdyby zabrać mu etykietkę Bonda i oglądać jako normalny thriller akcji ocena byłaby znacznie wyższa, tak mogę dać jedynie 6/10.
O przeszłości Bonda było sporo np. w "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości", a nieco też i w "GoldenEye", więc akurat to mi w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało. Ale z pozostałymi zarzutami się pod wieloma względami zgadzam.
Zgadzam się z tobą w całej rozciągłości!!! Ktoś w końcu napisał coś, co i ja podzielam. Od czasów Brosnana to mógłby być tak naprawdę jakikolwiek film sensacyjny, a nie Bond. Dodają jedynie pewne elementy charakterystyczne po to, by przypomnieć widzom, że to wciąż ich ulubiona seria. Dlatego dla mnie klasyczne Bondy to te, które kończą się na 'Licencji na zabijanie'.
pieprzysz Pan farmazony - w doszukiwaniu się sensu, symboliki jesteś taki infantylny - nie twórz fikcji tylko oglądaj film a nie tworzysz na siłę linię obrony dla filmu, który ma wiele wad...
Kevinowa "obrona Częstochowy" to była chyba ostatnia kropla goryczy w tym filmie. Szkoda, że obrońcy zapomnieli podgrzać jeszcze klamkę i schować żelazko na sznurku.
Też mi się "Kevin sam w domu' skojarzył :). A skąd tam się wziął w starym, pustym domu ten leśny dziad? Przechodził akurat? ;)
A dla mnie sekwencja ataku na willę Bonda (swoją drogą, czy trochę nie przypomina Wam posiadłości Bruce Wayne'a, wszak jest tam nawet piwnica) skojarzyła się z niezapomnianymi "Nędznymi psami" Peckinpaha :)
Ta, mi też się skojarzyła z posiadłością Wayne'a, ale ten film w ogóle za bardzo kojarzy się z trylogią Nolana...
Nic takiego sobie nie przypominam. To było zaskakujące spotkanie dla obu stron. Bond się przecież dziwi, że "on jeszcze żyje".
widzę, że nie tylko ja miałem to skojarzenie kiedy M rozgniatała szkło czy tam co w celu zrobienia pułapek, a ten leśny dziad to był jakiś przyjaciel rodziny Bondów jak rozumiem, ale to jakaś tragiczna postać jak dla mnie, totalnie rozwalająca wizerunek Bonda jako samotnego wilka, taki trochę Hagrid.
Najgorsze jest to, jak starają się - jak to jest nazywane - uczłowieczać Bonda, dodawać mu jakieś psychologiczne aspekty. A według mnie, w tej serii nie o to chodzi. Nie rozumiem tego silenia się od jakiegoś czasu twórców na te pseudo mądrości. Bond powinien być taki jak go grał chociażby Connery w 'Pozdrowieniach z Rosji' lub 'Goldfingerze'.
Ja również tego nie rozumiem, po 50 latach usiłują tworzyć jakąś wielopoziomową postać nie wiadomo dlaczego, Bond był twardym kobieciarzem z ciętym językiem, a teraz co, zmienił się? Nie kupuję tego, ani trochę. Przypomniała mi się jescze jedna scena, kiedy to Bond na strzelnicy nie był w stanie trafić do celu i ja się pytam w tym momencie - po co to?
Ja tego nowego nie widziałem, więc się o nim nie wypowiadam, ale widziałem poprzednie (choć niekiedy wyrywkowo, bo mnie nudziły) i, jak dla mnie, idzie to w złym kierunku. Brakuje tej lekkości, ironii, która była kiedyś. Np. w 'Thunderball' była taka znakomita scena, gdy Bond zostaje rozpracowany przez Widmo, w sypialni (w której spędził noc z przeciwniczką) zjawiają się oprychy i jest taki mniej więcej dialog -
Bond - Nie myśl, że sprawiło mi to przyjemność, robiłem to dla królowej i ojczyzyny.
Dziewczyna - Zapomniałam o pańskim ego. Kiedy James Bond idzie do łóżka z dziewczyną słyszy ona anielskie chóry i się nawraca. Nie ta dziewczyna, panie Bond.
Bond - No cóż, nie każdej można dogodzić.
Ten dialog nie przebiegał dokładnie w ten sposób, ale nie pamiętam go w skali jeden do jednego. Ale to jest dla mnie kwintesencja tego cyklu :-)
Tobie chodzi o dwa pierwsze filmy z Craigiem jako Bondem? W nich w pewien sposób też próbowano go uczłowieczyć, ale nie robić z niego zmęczonego dziada, mnie sie one podobały, choć równiez różniły się znacznie od swoich poprzedniczek to takie zmiany wychodziły na plus, te wprowadzone w Skyfall niestety na minus, zobaczymy co powiesz jak już Sky'a zobaczysz :)
Najbardziej pasuje następujący opis: kopia "Mrocznego rycerza", okraszona akcją z "Tożsamości Bourne'a", z epizodem żywcem z "Kevin sam w domu" :-P
BĘDZIE SPORO SPOILERÓW!
Też dałem 8, ale jednocześnie - jako wieloletni fan Bonda - jestem rozczarowany. Narzekano już przy okazji "Casino Royale" i "Quantum of Solace", że zerwanie z konwencją idzie "za daleko", ale w gruncie rzeczy w tamtych filmach wciąż było bardzo bondowsko - jeśli nie "bondowsko w stylu wcześniejszych filmów" to "bondowsko w stylu literackiego pierwowzoru". Tutaj nie jest nawet "flemingowsko".
Może jestem trochę mniej od Ciebie krytyczny, bo moim zdaniem Marlohe wypadła całkiem nieźle, podoba mi się też nowy Q, żart o długopisie i radyjku był zabawny, fajnie, że nawiązano do rodzinnej przeszłości Bonda (SkyFall) i że pojawił się samochód z "Goldfingera" (chociaż można sobie zadać pytanie, skąd Bond ma ten samochód, skoro Bond Craiga dostał licencję na zabijanie raptem kilka lat temu, a nie podejrzewam, by wtedy Astony Martiny w stylu lat 60-tych i z wyposażeniem podrasowanym przez Q były dostępne na wolnym rynku - a to podobno nie jest samochód MI6 - przecież dlatego właśnie się do niego przesiadają z M). Bardem jest moim zdaniem znakomity, ale jednocześnie to, jak ginie jest zupełnie nieadekwatne do jego "znakomitości". Dawniej wrogowie Bonda więksi niż życie ginęli w bardziej widowiskowy sposób (Goldfingera "wycisnęło" z samolotu, Blofelda Bond zrzucił do wielkiego komina, Zorin spadł z Golden Gate, Kanangę "nadmuchało" i rozerwało - a tymczasem Silva dostaje nożem w plecy i po chłopie - spoko, rozumiem, że chciano odejść od konwencji, ale jednocześnie Silva jest najbardziej bondowskim przeciwnikiem od ładnych paru lat - bo jest psychopatą w starym dobrym stylu - więc coś mi tu nie gra: zrywamy z konwencją, czy nie zrywamy?). Śmierć M była totalnie nijaka. Można było liczyć na coś mocniejszego, choćby emocjonalnie, skoro oto Dench odchodzi po siedmiu częściach. Kilka momentów było wyjątkowo słabych: nie podoba mi się czołówka i kilka (kilkanaście?) późniejszych minut - między rzekomą śmiercią Bonda, a jego zmartwychwstaniem (tzn. pojawieniem się u M) - brakuje temu fragmentowi tempa, niektóre scenki - jak np. ta z piciem i skorpionem - były mało potrzebne i niezbyt udane. Z późniejszych nieudanych momentów: kiedy Q szuka w tłumie Bardema i patrzy na niego, ale jeszcze nie każe wsiąść Bondowi do metra - można dojść do wniosku, że Q jest wyjątkowym idiotą [ale to nie wina Whishawa ani nawet scenariusza, jak mniemam, tylko Mendesa - bo to reżyser powinien sprawić, żebyśmy niepewność Q byli w stanie zrozumieć i - z punktu widzenia dramaturgii - zaakceptować], skoro widać b. wyraźnie, że Bardem to Bardem, a on to jeszcze sprawdza za pomocą komputerów! Później słaba jest śmierć Silvy i śmierć M. I sama końcówka, w której niby wracamy do początków: M znowu jest facetem i znowu pojawia się Moneypenny.
Zresztą o ile nowy Q daje radę, o tyle nowa Moneypenny... jest beznadziejna. Ofiara losu, która strzela do Bonda i która prawdopodobnie (bo nie pokazano tego wprost) idzie z nim do łóżka jeszcze zanim stanie się tą Moneypenny, którą znamy (tj. sekretarką M) - co tej postaci odbiera to, co zawsze było jej "znakiem" - odwieczne erotyczne niespełnienie powiązane z wierną, choć nieodwzajemnioną miłością do Bonda. Scenki ich flirtów i przekomarzanek, choć były, były słabe - nie wywołały nawet iskry uśmiechu na moich wargach. I winię za to scenarzystów - zrobili z Moneypenny nudziarę! - ale i Harris. Poza tym - jeśli już chcemy być poprawni politycznie i iść z duchem czasu - to czy jedynym na to pomysłem producentów jest zmiana wszystkich kanonicznych bohaterów serii na czarnoskórych? Najpierw Felix Leiter, teraz Moneypenny. (OK, jest scena, którą można by uznać za homoseksualną, nawet Bond droczy się z Silvą, pytając go, skąd ma pewność, że nigdy "tego" wcześniej nie robił (przy czym "to" - to seks z facetem) [swoją drogą to chyba najzabawniejsza scena w filmie - i jednocześnie jedna z najlepszych, bo Bardem jest w niej wręcz obłędnie doskonały], ale to tylko żarcik i nic więcej, a zmiana koloru skóry Moneypenny jest faktem)
Nie wiem, pewnie za 2-3 tygodnie wybiorę się do kina jeszcze raz, już bez wygórowanych oczekiwań, pooglądam sobie na spokojnie i może "pogodzę" się z nową wizją Bonda, ale na razie coś mi w tym wszystkim nie leży. Chociaż jako kino akcji to rzecz b. dobra, mniej lub więcej udana, mimo kilku słabszych momentów, z naprawdę rewelacyjnymi zdjęciami Deakinsa (zwłaszcza widać to w scenie rozprawy Bonda z Olą Rapace w Szanghaju), ale to jednak Bond, a nie jakiś pierwszy lepszy miszmasz Bourne'a z Batmanem.
Fajny wątek.
Od początku:
teaser - słaby, Bond dostaje wpierdziel, pomaga mu jakaś amatorka,
akcją steruje osobiście M przez słuchawkę, sprawy nie ratuje
urokliwy pościg dachami Gold BAzaru
chicks - brak, wytwórnia w trakcie zbankrutowała i wzieli co tam
bylo po kosztach, i takie to laski na czas kryzysu...
momenty - z braku ładnych pań najwięcej erotyki zaserwował nam
homoseksualny konteks przeciwnika Bonda, fani od lat na to
czekali...
lokalizacje - Stambuł po dachach, Shanghaj ładnie i neonowo
(najlepsza scena filmu to walka w biurowcu), reszta to reklamówka
Londynu, taka...low costowa, a była jeszcze wyspa Wall-E ale szybko
zniknęła
gadżety - uwaga 2, pistolecik i radyjko...haha, świetna
autoparodia, haha zabawne i...nudne.
shwarz charakter - co z tego że psychopata i dobrze zagrany, co za
idiota włada światem jako uber hacker, ma dostęp do każdych
pieniędzy, pod ręką zgraje wiernych badziorów,robi sobie dosłownie
co chce, co z tego skoro jego najwyższym celem nie jest przejęcie
władzy nad światem! nie jest też jakiś pokazowy zamach terrorystyczny, wywołanie wojny czy czegoś na grubą skalę, on sobie
wymarzył zemścić się na babci z MI6 za nieudaną protetykę i jakieś
ego wydumane matczyne smuty..WTF?! to ma być ten zły? Silva jest
taki kiepski jak Janus z GoldenEy, też były agent.
kanon - martini, aston, bon moty, gadżety, small talk z Moneypenny itd niby jest, ale jakby nie było, to doklejone na siłę sceny które ze zwykłego akcyjniaka nie zrobią Bondera!
Bond - Craig zawsze wyglądał jak rumiany syn albionu kopiący piłkę z wypiekami, ale tu już wygląda normalnie staro, uszy mu odstają, włosów za grosz, krótkie nuzięta, tępy wyraz twarzy...
Podsumowują, ze współczesncyh najgorszy kryzysowy i z widocznymi śladami bankructwa Goldwyna Bond. Aż boję się o następnego z tym nalanym karczkiem w roli głównej...
5/10 tylko z sentymentu do serii i sceny w Shanghaju
"nuzięta" i "protetyka" mnie rozłożyły na łopatki :)
ale racja - spora część filmu to product placement - twórcy musieli ratować produkcję kosztem pewnych uproszczeń i zasłon dymnych - trochę szkoda
wskazywanie w przemycanych w wywiadach z twórcami kwestii "chęci pokazania głębi" i innego oblicza wynika zapewne w części również z ograniczonego budżetu, a nie tylko wizji reżysera
zresztą najlepiej to podsumował "krótkonóziętowy" w wywiadzie:
Z tą emocjonalnością to jest tak, że kobiety, które widziały "Skyfall" mówią, że ja w finale płaczę, a mężczyźni upierają się: on wcale nie płacze. A ja chyba tylko ociekam wodą. " niby żarcik ale... ;)
Zauważyłem jedną rzecz, która mnie nurtuje. W sali sadowej jest mowa o czasach, jakich przyszło doczekać się MI6. Mówiono, że kiedyś wiadomo z kim toczyło się walkę - z narodami lub terrorystami - a teraz zagrażają nam jednostki, których nie sposób wykryć. Oprócz tego dogadywanie Q, że czasy się zmieniły. Z tego można sądzić, że akcja filmu toczy się w obecnych czasach (plus sceneria, auta, miasta itd.). Z tego co wiem film przedstawia raczej początki Bonda i jest jednym z chronologicznie pierwszych - i tu moje pytanie - jak to się ma do książek? W nich nie było opisane "zagrożenie naszych czasów". Czy kolejne bondy będą związane z książkami, czy nie będzie powrotu do tego, co już było? Bo niedługo historia powinna się zamknąć.
Bo to się przecież dzieje w naszych czasach. To chyba oczywiste. :P Ale fakt, że chronologia bondowska się jakoś dziwnie zamieszała. Bo koniec "SkyFall" wygląda mniej więcej tak, jak początki "Dr. No" - znowu facet jest M, nawet biuro ma b. podobne, jest Moneypenny (w międzyczasie zrobili jej operację zmiany koloru skóry, ale jest), jest Q młodszy, ale wiadomo, że przed "Dr. No" był młodszy niż później. :P No, ale przecież teraz to teraz, a "Dr. No" się ewidentnie rozgrywał w latach 60-tych, więc mamy jakąś dziwną chronologię. Na dodatek Bond w "SkyFall" ma samochód z "Goldfingera", co by jednak sugerowało, że akcja "Goldfingera" miała miejsce i że Bond Craiga to ten sam Bond, co Bond Connery'ego.
Nie wiem. Może Q z "Śmierć nadejdzie jutro" wynalazł jakiś wehikuł czasu (tamten byłby do tego zdolny) i tuż po zakończeniu "SkyFall" (czego nam nie pokazano, bo się sami musimy domyślić, że tak się stało :P ) wszyscy: M, Bond, Moneypenny, Q wsiedli do wehikułu i się cofnęli do lat 60-tych. Ha! Potem następowało to, co następowało między "Dr. No" a "Śmierć nadejdzie jutro", a potem będzie kolejny skok czasowy i kolejny Bond będzie się rozgrywać po wydarzeniach z ostatniego filmu Brosnana. Innego logicznego wytłumaczenia nie widzę. :P
Jakie to ma znaczenie. To niemożliwe, Bond jest stary i jak mówią dialogi siedzi w tym biznesie już od dawna. Bond nie ma chronologii albo przynajmniej ten jest jej pozbawiony a i dobrze, bo jeśli to jest ten James to ja wysiadam.
Odkąd natrafiłem na pewną fanowską teorię trzymam się jej kurczowo w kwestii bondowskiej chronologii. Rozwiązanie jest następujące: James Bont to tylko pseudonim przyjmowany przez różnych rekrutów, dla tego Bond się nie starzeje (albo raczej młodnieje raz na kilka filmów), jedna M może kierować różnymi Bondami w różnym czasie, no i przede wszystkim Bond może zdobyć drugie 0 dopiero w 21 filmie z serii i jeździć Astonem DB5 z przed 40 lat.
Aż tak szaleć nie trzeba. Bondy do końca ery Moore'a miały jedną chronologię, a Bond Moore'a, Bond Lazenby'ego i Bond Connery'ego to z pewnością był jeden i ten sam Bond (w końcu w "Szpiegu, który mnie kochał" słyszymy o rzeczach - w dyskusjach Bonda i rosyjskiej agentki - które miały miejsce w "W tajnej służbie JKM"). Poza tym Moore był w momencie przejmowania roli starszy od Connery'ego, więc było w miarę OK. Potem za Daltona i Brosnana Bonda odmłodzono dwukrotnie, fakt, ale to nadal ten sam Bond - w "Świat to za mało" słyszymy, że tytuł to bondowska dewiza, którą przecież poznaliśmy wcześniej w "W tajnej służbie JKM". Właściwie dopiero Bond Craiga to inny Bond, bo późno dostał licencję na zabijanie, ale też nie do końca, bo jego przeszłość (Szkocja, śmierć rodziców itp. itd.), o czym się dowiadujemy ze "SkyFall" jest taka, jak wcześniej.
Nawet jeśli przyjmiemy, że to przykrywkowy życiorys - to jednak wiele rzeczy (jak choćby postać grana przez Finneya w "SkyFall") zdają się temu przeczyć. No i poza tym - po co M miałaby dyskutować o tym przykrywkowym życiorysie z Bondem w dyskusjach sam na sam (jak - znowu - w "SkyFall").
A tak w ogóle tego typu dyskusja jest idiotyczna, bo to zawsze miał być ten sam Bond, ale fakt faktem, że kiedyś to trzeba było zrebootować, bo Bond też się starzeje!
Według mnie to nie jest takie szalone :) Najpierw tylko zaznaczę, że wielkim fanem Bonda nie jestem, obejrzałem co prawda wszystkie, ale większość tylko raz i to parę lat temu, więc z góry oddaję pola przed pamięcią takich szczegółów na jakie zwróciłeś uwagę.
A z perspektywy widza, który co prawda wszystko obejrzał ale nie pamięta dokładnie przedstawiona przeze mnie teoria ma więcej sensu. Np. pamiętam, że wydarzenia "W tajnej służbie..." były dla Bonda Lazenby'ego dość traumatyczne, mógł się z tego powodu wycofać i awaryjnie wrócił do czynnej służby Connery.
Ze starych Bondów nie pamiętam żadnych wstawek na temat Vesper, sceny z Q z "Die Another Day" i "Skyfall" też w mojej ocenie pokazują, że Brosnan i Craig znają odpowiednio jetpacki i wybuchające długopisy raczej z opowieści niż doświadczenia.
Ale tak jak napisałem na początku, to jest fanowska teoria, może nawet zakrawająca na konfabulacje, niemniej wymaga ode mnie mniej naginania logiki i czasoprzestrzeni od założenia jednego i tego samego Bonda.
Abstrahując od całej serii, to w ogóle nie jestem w stanie ustalić kiedy się dzieje "Skyfall", Aston DB5 ustawia ten film na pewno po Goldfingerze, ale w takim razie jak Eve może być jedną i tą samą Meneypenny? W CR 007 dopiero co zyskał licencję na zabijanie a w Skyfall jest mu sugerowana emerytura. Nie wiemy nawet (albo przynajmniej ja nie załapałem) ile czasu minęło od QoS?
Ta, wiem, o ile "Casino..." i "Quantum..." działy się współcześnie, ale próbowały opowiadać początki nowego agenta i jakoś miało to ręce i nogi (po prostu - reboot, zapominamy o tym, co było wcześniej, robimy wszystko od początku) to przyznaję, że "SkyFall" miesza w tym wszystkim nieziemsko. Tzn. Moneypenny może być również po prostu "zrebootowana" i mówiąc o tej nowej w ogóle nie musimy brać pod uwagę "starej", ale Aston DB5 i te gadki-szmatki o emeryturze są rzeczywiście trochę ni w pięć ni w dziewięć. Poza tym wygląda w tej części na to, że M i Bond są w bardzo długich i zażyłych kontaktach, a tymczasem w świecie rzeczywistym od chwili, w której Bond zdobył licencję na zabijanie minęło raptem 6 lat (tzn. tyle minęło od premiery "Casino Royale"). Oczywiście możliwe, że Bond - ten Craiga - pracował dla M-Dench długie lata przed tym, jak zdobył licencję, no, ale tak czy owak te gadki o emeryturze też mi totalnie nie pasowały. Jak rebootujemy - to po co pokazywać, jaki to on stary i zużyty?