Filmy z Jamesem zawsze miały jakąś konwencję - albo były z założenia prześmiewcze, gorteskowe, nierealistyczne albo wręcz przeciwnie - starano się pokazać fabułę jako prawdopodoną. Ok - rozumiem, że ten film miał być totalnym zerwaniem z poprzednimi konwencjami, ale w wyniku tego rozczarowuje - jako odrębny film, nie mający powiązania z żadną serią byłoby ok - sporo się dzieje, ładne plenery i zdjęcia - jako nawiązanie do serii, wg mnie nieporozumienie. Z jednej strony film ma zrywać z archaicznymi konwencjami (SPOILER - żarcik dotyczacy wybuchającego długopisu - po to żeby niby prześmiewczo wręczyć "miniaturowe" radyjko - zabawne, ale nielogiczne) z drugiej strony nie jest również realistyczny (oczywiście z pominięciem pokazania agenta jako "zwykłego" człowieka). Przyzwyczajony do pewnego wizerunku Jamesa, męczyłem się patrząc na jego "uczłowieczanie" - jaki to on jednak jest zwykły, ma przypadłości przeciętnych ludzi i musi radzić sobie z upływającym czasem. Naturalnie - taka była myśl rezysera, pytanie tylko czy aż taka "desuperbohateryzacja" była potrzebna. Pomijając, że przyzwyczajenie do pięknych kobiet, ale i agenta, który zniewala swoim magnetyzmem, sposobem bycia itp też dostało niezłego kopa. Film poza tym razi niekonsekwencją scenariusza, nielogicznymi dziurami (tak, tak - to film z założenia "bajkowy", ale jednak wątek przyczynowo skutkowy mógłby być), scenami nakręconymi tylko po to, żeby pokazać kolejnych sponsorów (scena z butelką piwa, plenery Szanghaju) i wysłać na koniec przesłanie (pomimo uporczywego pokazywania, że Bond się starzeje i może nie dać rady), że kolejne filmy z serii się pojawią, a także pozwolić na wymianę aktorów, którzy nie chcą lub nie mogą dłużej grać w serii (ewentualnie twórcy boją się, że nie dożyją kolejnej części, więc uprzedzają fakty i wstawiają "młodsze odpowiedniki" - zresztą w dość przewidywalny i bezkompromisowy sposób - vide "Q"). Głowny adwersarz, pomimo, że świetnie zagrany, jakoś nie przekonuje - szalenie przewidujący - niemal jasnowidz (SPOILER - spadający pociąg...), a z drugiej strony tak naiwny. Z jednej strony geniusz zła, z drugiej (choć oczywiście pojawią sie komentarze, że to celowe) SPOILER - dziecinnie korzystający z możliwości zniszczenia autka przeciwnika.
Kobiety pokazane krótko i jakoś mało zniewalająco (SPOILER - aktorka trzęsąca ręką tak energicznie, żeby każdy zorientował się, że "gra" strach, po czym na wszelki wypadek podsumowana przez Bonda sentencją o "wyglądaniu na przestraszoną" - chyba na użytek skrajnie niezorientowanych). Niepotrzebne i nielogiczne sceny (SPOILER "tak, to jest nieuchwytny zabójca, jest jak cień... pojutrze będzie tu i tu"), owszem efektownie nakręcone, dają poczucie konieczności pokazania czegoś tylko po to, by wydłużyć czas filmu. Z punktu widzenia gry aktorskiej fenomenalny, pomimo, że niektóre postaci są przerysowane i groteskowe - nikt z obsady nie zawodzi.
Film miał łamać dotychczasowe wyobrażenie/wyobrażenia o przygodach agenta i łamie je z subtelnością czołgu, stworzono coś nowego, co miało być "uczłowieczeniem" Bonda i co zostało osiągnięte, ale co zostało podeptane przez niespójny i wręcz momentami głupi scenariusz/fabułę. Jakkolwiek w tego typu filmach nie należy się doszukiwać zawsze logiki i można było wręcz cieszyć się niesamowitościami w stylu rakietowego plecaka, tak tutaj połączenie zwykłego człowieka i poszatkowanych wydarzeń nie pozwala minąc konkluzji: no to w końcu to miał być żart, miało być realistycznie, miało być wręcz naturalnie, czy też miało być wszystko razem - do tego stopnia, że reżyser gubi się w konwencji, z kórej raz żartuje, raz wręcz przeciwnie, a następnie żartuje żartując (np. wspomniane już radyjko).
Jako film mający dać rozrywkę - wg mnie 8/9 - na 10 (pomimo, że kilka scen/dialogów można było z powodzeniem skrócić) - jako kolejny Bond (jakkolwiek by nie miał być oderwany od poprzednich wizerunków) - 5/10.
A jeśli chodzi o to, ile czasu minęło od "Quantum..." to chyba najlepiej założyć, że 4 lata, bo Bondy raczej zawsze (z wyjątkiem prologu w "GoldenEye") rozgrywają się "współcześnie" (a właśnie mija 4 lata od premiery poprzedniego filmu w serii). A przynajmniej nigdy nie ma powodów, by sądzić, że jest inaczej (film odnosi się zawsze do realnej i aktualnej rzeczywistości polityczno-historycznej, nawet wtedy, kiedy wybiega w rejony science-fiction, jak to miało miejsce np. w "Moonrakerze", czy "Śmierć nadejdzie jutro"). W końcu na przykład wszystkie Bondy do prologu "GoldenEye" włącznie wyraźnie działy się w czasach Związku Radzieckiego. Poza tym w "Tylko dla Twoich oczu" jest grób żony Bonda z wyraźną datą jej śmierci. W "SkyFall" też są nagrobki, tym razem rodziców Bonda, ale nie pamiętam, czy są tam jakieś daty (?).
W sensie: pracował dla M długie lata W INNEJ ROLI (dopóki nie zdobył licencji na zabijanie 6 lat temu).
A co do czasowego zaczepienia to wiemy na stówę, że akcja rozgrywa się co najmniej kilka lat po 1997 roku i przekazaniu Hongkongu Chińczykom (bo wtedy skończyła się wspaniała kariera Silvy w MI6). A "co najmniej kilka lat po", bo przecież Bond musiał w tym czasie stać się ulubieńcem M. A nie stał się nim chyba z dnia na dzień. :P
Powiem Ci, że dałeś mi zagwozdkę do rozwiązania. :P I tak: chyba najsensowniej będzie przyjąć, że chronologia, jaką ustanawia "SkyFall" olewa wydarzenia z dwóch poprzednich filmów, które - teoretycznie - powinny się rozgrywać na początku lat 60-tych (skoro to początki Bonda). Rozgrywały się co prawda współcześnie, ale najwyraźniej producenci nic sobie z tego nie robią, skoro teraz zdają się sugerować, że Bond jest agentem od wielu lat, że czas mu przejść na emeryturę i pokazują, że ma Astona Martina z czasów Connery'ego. Jeśli przyjąć, że "SkyFall" rozgrywa się po "Śmierć nadejdzie jutro", z wyłączeniem dwóch następnych filmów - to właściwie prawie wszystko się zgadza: Dench grała M już wtedy, mamy teraz nowego Q, ale przecież Cleese mógł w każdej chwili odejść na emeryturę - i w zasadzie jedynym "wyskokiem" przeciwko tej dawnej chronologii, zapoczątkowanej "Dr. No", a zakończonej "Śmierć nadejdzie jutro", jest pojawienie się Moneypenny, ale że to postać czarnoskóra - to chyba możemy śmiało założyć, że to inna osoba niż ta dawna Moneypenny, którą znamy, a zbieżność nazwisk jest czysto przypadkowa. :P Oczywiście wciąż pozostaje kwestia: dlaczego Bond się starzeje wolniej od reszty śmiertelników, ale to szczegół. :P
A te dwa ostatnie filmy - no cóż, po prostu nie istniały. :P
Nie no oczywiście, że takich szczegółów się nie czepiamy ;P Mógłbym w sumie uznać, że Casino i Quantum to po prostu prequele umieszczone we współczesnych czasach "bo tak", ale przeszkadza mi w tym M, raz, że jest ta sama co wcześniej i później, a dwa, że kobieta na tak wysokim stanowisku w latach 60tych jest mniej prawdopodobna niż pojawienie się tam Astona DBS.
Natomiast wracając do początku, Moneypenny, no właśnie Moneypenny, skoro sekretarka M, a także sam/a M nazywa się tak samo mimo bycia inną osobą to może z Bondem też tak jest. Tutaj mam jeszcze pytanie do Ciebie, bo sam do końca nie pamiętam, ale Skyfall, podczas rozmowy M z Silvą, było coś na kształt "Powtórz moje imię", kolejny przykład, że MI6 pogrywa sobie trochę z nazwiskami?
Chyba chodziło o to, że on się nazywał wcześniej inaczej i chciał na niej wymusić wyznanie, że ona pamięta, o co chodzi i poczuwa się do winy. Ja to tak odebrałem.
Powiem szczerze po takich recenzjach jakie przeczytałam przed filmem spodziewałam się czegoś lepszego, co nie oznacza że było źle, było dobrze. Craig w roli Bonda mi odpowiada bardziej niż wychwalany przez wszystkich Brosnan, który wg. mnie jest najgorszym Bondem w historii serii. Wyśmiewanie starych metod - przytoczony już przykład z długopisem, po czym wracanie do nich wręczając agentowi radyjko miało chyba na celu pokazanie, że jednak stare metody nie są takie złe i warto z nich czasem skorzystać bo nowoczesność może zawieść.
Co mi się podobało? W końcu ukazali Bonda jako człowieka a nie nadludzką istotę, która nawet z podziurawioną klatką piersiową potrafi stawić czoła stadu rozwścieczonych samców. Żeby nie było, nie czepiam się braku realizmu w filmie, zdaję sobie sprawę że jest to od początku do końca fantastyka, ale uważam że taki obraz głównego bohatera był jak najbardziej na miejscu, nawet superbohater może mieć swoje gorsze dni.
Ktoś tutaj napisał, że w Skyfall było za mało kobiet, ja mimo że jestem kobietą napiszę tak - mamy takie czasy a nie inne i mogliby się pokusić o jakąś fajną scenę erotyczną. Nie jestem żądną seksu nimfomanką, namiętną wielbicielką Redtuba, ale nosz do jasnej anielki robicie smaka po czym zostawiacie widza z niczym.W ostatnim filmie serii chyba większym erotyzmem zawiewało podczas pogawędki z czarnym bohaterem niż między Bondem a jego partnerkami . Pomijam już fakt że z każdą kolejną częścią "dziewczyny Bonda" są coraz brzydsze, może męska część widowni mnie za te słowa zlinczuje, ale takie jest moje zdanie.
Ku mojemu zdziwieniu nawet podobała mi się rola Javiera Bardem, nie lubię tego aktora, ale tutaj podołał roli. Z tego całego powrotu do dzieciństwa myślałam, że się dowiem czegoś więcej, a nie tu mieszkałeś, tutaj zginęli twoi rodzice, bla bla bla, żadnych konkretów a podobno według psychologa jest taki zblazowany bo miał ciężkie dzieciństwo. Akcja filmu, hmmm nie powalała wartkością, momentami się nawet dłużyło ale koniec końców płaczący (jestem kobietą więc dla mnie nie ociekał wodą a płakał) trochę wynagrodził "obronę Częstochowy".
Na sam koniec chcę z tego miejsca serdecznie podziękować Pani z wczorajszej popołudniowej Panoramy, która opowiedziała całą fabułę przed premierą, uroczyście oświadczam że od wczoraj nie oglądam już Panoramy bo się boję spoilerów. Pozdrawiam.
O dziwo ja jestem fanem Bardema i tu uważam, że się nie popisał. Był okej w zasadzie nic poza tym. Co do kobiet to trudno mi powiedzieć, kto w tym Bondzie nią był, bo w zasadzie wychodząc z kina miałem wrażenie, że była nią M...
Ta, ale M trudno nazwać "dziewczyną Bonda". Nie licząc tej, z którą uprawia seks na początku dziewczyny są dwie: Moneypenny (z którą chyba uprawia seks pierwszy raz w historii serii - oczywiście jeśli po goleniu przeszli do czynów, bo w sumie nie jest to pokazane wprost) i Severine. I Severine była całkiem spoko, ale było jej mało, niestety.
A jeśli chodzi o Bardema to on zawsze jest genialny, a tutaj - równie prześwietny jak zwykle. W każdej scenie magnetyzuje. Oczywiście najlepsze: pierwsze spotkanie, podryw Bonda, strzelanka do Severine, potem - areszt MI6.
Krótko się streszczając, mógłbyś tak silnie nie nawiązywać do poprzedników Craiga? Każdy z nich stworzył własną odmianę Bonda, Craig też ma takie prawo i chwała. Może Ci się nie podobać, ale on pozostaje Bondem, realistycznym w XXI wieku.
Ten odcienek ma wyjątkowo dużo nawiązań do poprzednich i nie ma co w zasadzie nad tym dyskutować. Był też "zwykłym człowiekiem" za Connery'ego, a zwłaszcza Laznby'ego i Daltona. Krytycy byli wtedy, podważali czy to dalej jest Bond, ale dziś nikt się nad tym nie zastanawia.
cześć - chyba nie do końca zrozumiałeś moją idee - nie chodziło mi o aktorską wersję tego czy innego Bonda (a juz na pewno nie zamierzam wdawac sie w spor ktory byl lepszy/gorszy) - Craig akurat odpowiada mi w tej roli - łącznie z tym filmem - nie mam mu nic do zarzucenia jako odtwórcy - chodzi mi o pomieszanie konwencji - i zabranie mu swoistej aury "niesamowitości". Przyzwyczajonym od najmłodszych lat do bohatera ciężko jest patrzeć na agenta jako jednego z wielu, możliwego do zastąpienia itp itd. W kwestii nawiązań - nie przeczyłem, że ma - tylko pytanie czemu do aż tylu, czemu w ten sposób i czemu do Bondów o różnej konwencji jednocześnie? Żeby uprzedzić ewentualne nienawistne komentarze podkreślam - film mi się podobał, aktorzy (gra) również, natomiast podejście do postaci agenta, którą tym razem starano się wykreować - nie.
To się nazywa realizm, taka teraz jest tendencja w kinie. Jak powstawały pierwsze Bondy z Moore'em też podważano, jak Ty to ująłeś "niezywkłość" Bonda, poprzez zrobienie z filmów komedii. Z czasem jednak oceny przestały być tak ostre, a dziś tamte Bondy uważa się za klasykę, dlatego zalecałbym dystans z takimi ocenami. Być może Twój obraz Bonda jest taki jak w filmach Bronsnanem nie wiem, w każdym razie Twoja ocena jest wysoce subiektywna, bo jak dla mnie Bond ze Skyfall nie stracił ani trochę ze swojej niezwykłości. Mamy 23 odcinki w serii, różne czasy, różne podejście do głównego bohatera. Dla każdego coś dobrego. Osobiście mi się wszystkie Bondy podobają, jakoś ta różnorodność mi nie przeszkadza. A to że nawiązuje do poprzedników wymienionych przeze mnie to pół sukcesu, jest nowa jakość Bonda. I dobrze bo trzeba iść naprzód tworzy coś nowego, nie zapominając o tradycji, tak jak to robili Moore, Dalton Bronsnan. O Casino Royal też było wiele żalu, dziś już jest przez większość Bondofanów spokojnie zaakceptowany, ze Skyfall sceptyków będzie jeszcze mniej, i jeszcze szybciej, z całym szacunkiem wyginą :P.
Oj tam, mi się też we wszystkich Bondach coś podoba. Są Bondy słabsze: "Ośmiorniczka", "Moonraker", b. słaba "Śmierć nadejdzie jutro", "Quantum of Solace" itp. itd. Są Bondy, które bardziej lubiłem, będąc nastolatkiem ("Zabójczy widok"), a teraz lubię mniej i takie, które dawniej lubiłem mniej ("Goldfinger"), a teraz należą do moich ulubionych. Jasne, jest 23 filmy, 50 lat, różne style, różne czasy, każdy może znaleźć coś dla siebie, w tym się zapewne kryje także żywotność tej serii i postaci. Realizm nie jest niczym nowym w tej serii (w końcu mieliśmy wczesne filmy Connery'ego, części Lazenby'ego i Daltona) i sprawdza się w czasach Craiga b. dobrze. Rzeczywiście - takie jest dziś kino. Bourne, Batmany - takie są i z tego czerpie Bond. OK. Ale wciąż można sobie zadać pytanie, czy "realizm" musi się łączyć z aż tak daleką ingerencją w kanon serii, jak totalna zmiana postaci Moneypenny (i nie chodzi mi o kolor skóry, tylko o charakter), jak totalne niemal pozbawienie postaci Bonda tego, co przez lata było w nim "cool" - czy realistyczny Bond nie może zamawiać martini, rzucać zabawnymi hasełkami (zwłaszcza, że Bond Craiga stara się to robić, ale nie zawsze mu się to udaje, niestety :P )? Czy "realistyczny" Bond nie może mieć żadnych gadżetów w erze gadżetów? Powiedziałbym, że to, że Bond korzysta z radyjka i pistoletu - i niczego poza tym - jest właśnie lekko nierealistyczne w XXI wieku (i to akurat ma się nijak do np. Batmanów Nolana, na których nowy Bond się niewątpliwie wzoruje).
Tak, podobała mi się ta część, mimo kilku słabszych momentów, ale jednak to trochę dziwne, powiedzieć, że ten Bond był jak Batmany Nolana, podobnie, jak dziwne było dla mnie stwierdzenie 4 lata temu, że "Quantum of Solace" próbuje stylistyką naśladować filmy Greengrassa o Bourne'ie (zwłaszcza "Ultimatum..." - z najbardziej histerycznym montażem z tamtej tetralogii). Zwykle to Bond był tą serią, która wyznaczała trendy innym, którą się naśladowało lub parodiowało (tak, to też), ale wyznaczała jakiś punkt odniesienia. A teraz dzieje się to - chyba pierwszy raz w historii serii tak wyraźnie - w drugą stronę. I to jest... dziwne.
No, może drugi, bo "Moonraker" chyba trochę powstał na fali popularności "Gwiezdnych Wojen". Ale wciąż...
Z Monypenny to był chyba dopiero taki wstęp, przedstawienie jej postaci przed tym znanym jej wzdychaniem.
Kilka gadżetów ma, po za tym taka jest koncepcja reżysera. Same gadżety nigdy nie tworzyły Bonda, nie raz było że jego arsenał był skromny. A czy to realne? Poczytaj o działalności dzisiejszych wywiadów czy realniejsze są niewidzialne samochody, czy pistolet z odciskami palców.
I nie przypominam sobie by któryś z Bondów wyznaczał trendy innym, właśnie zawsze było n odwrót.
Jakiś przykład? Czy sądzisz, że pierwsze filmy Connery'ego są uznawane za klasykę kina, bo "zawsze było na odwrót"?
A niewidzialny samochód to był idiotyzm - z tym się zgadzam. Co nie znaczy, że gadżety z czasów Moore'a, czy Connery'ego też były zbędną przesadą.
Ale mniejsza z tym. Podoba Ci się taka wizja, bronisz jej, spoko, widocznie nie jesteś prawdziwym fanem Bonda - nie każdy jest doskonały. :P
oooooo nie, uderzyłeś w moją dumę fana Bonda. Wszystkie odcinki oglądałem po kilka razy i znam je na pamięć, interesuję się tłem i kulisami powstawania każdego Bonda. A Ty twierdzisz że nie jestem prawdziwym fanem!?
Filmy z Connery'm to klasyka, ale Bonda, a nie że inne filmy się na nim wzorowały.
Niedawno oglądałem operacje Piorun- gadżety to kapsułka naprowadzająca czy zegarek ze wskaźnikiem napromieniowania.
I co? Też że złamano schemat Bonda?
Widzę że dla Ciebie jedynym problemem są te gadżety. Jest inne podejście niż u Bronsnana i Moore, gdzie gadżety zawsze przerastały swoją epokę, i już się podważa "Bondość filmu".
Ten Bond jest bardziej w stylu klasycznym niż dwa poprzednie, ba nawet bardziej niż ten z Lazenby'm.
Przypomina "Licence to kill", pod względem podejścia Bonda do sprawy (w sensie że jest dość prywatna).
Niestety jeśli tylko gadżety Ci przeszkadzają nie przekonam Cię.
Mówiłem, Monypenny zalicza w Skyfall takie swoje pierwsze wejście. Jeszcze wspominałeś o braku dobrych komentarzy Bonda, tu już wcale się nie zgadzam, właśnie ich jest sporo. Już na wstępie, Bond rozwala cały wagon żeby na niego wejść, a M "Co się dzieje?" "Tylko zmieniłem wagon M" co zabrzmiało jakby był turystą i tylko się przesiadł, typowy żarcik Bonda.
Jak mówiłem już, krytykowano każdego Bonda po nadejściu nowego. Jak Moore przyszedł tak jak Ty dzis podważasz sens Bonda z powodu braku gadżetów, tak wtedy mówiono że to już nie Bond tylko komedia.
A dziś to klasyka!!!
A z tymi odwołaniami Bonda do innych filmów muszę trochę posiedzieć nad tym, bo z wyjątkiem Moonrakare nie jest to aż tak widoczne.
Tak, też mnie to rozbawiło (to o przesiadaniu się). Zresztą w scenkach rozmów z Q i w trakcie pierwszej z Silvą Bond też był ironiczny i zabawny.
Brak gadżetów to żaden problem dla mnie. W zasadzie trudno mi to ująć, ale brakuje mi bondowskiej atmosfery, którą widać nawet w Bondach Daltona, czy dwóch poprzednich Craiga. Tutaj jakoś mi tego zabrakło. Nie wiem. A jeśli chodzi o Moore'a to może i narzekano na "komediowość", ale zapowiedzią jego czasów były już "Diamenty są wieczne", a poniekąd i "Żyje się tylko dwa razy", więc też Moore nie wziął się z niczego.
Też oglądałem wszystkie filmy po wiele razy i zapewne "SkyFall" także obejrzę, pewnie nawet się wybiorę do kina jeszcze raz, za jakieś 2 tygodnie, ale nie wiem, jakoś do Bondów Craiga i "Śmierć nadejdzie jutro" nie mam takiej ochoty wracać, jak do wszystkich wcześniejszych. Może po prostu, kiedy "Świat to za mało" wchodziło na ekrany byłem jeszcze w odpowiednim wieku (miałem wtedy 15 lat), żeby dzisiaj spoglądać na tą część i wszystkie wcześniejsze z sentymentem, a późniejsze Bondy oglądam już trochę z sympatii do postaci, ale już nie mają dla mnie tak kultowego statusu. Dodam, że moim pierwszym Bondem w kinie było "GoldenEye". A może też to nie moja wina tylko właśnie tego, że te części nie skłaniają do tego, by je odbierać na poziomie "kultowości". "Śmierć nadejdzie jutro" było zbyt głupie i zbyt science-fiction (niby to samo można powiedzieć o "Moonrakerze", ale tamten film był - dzięki Moore'owi i Buźce - nazbyt kampowy, by go odbierać w podobnych kategoriach, jak ostatnią część Brosnana), a Bondy Craiga są z kolei solidnymi, chwilami wręcz świetnymi ("Casino Royale") filmami akcji, ale jakoś trudno mi się w nich zakochać.
Myślę że doszliśmy ostatecznie do jakiegoś porozumienia.
Z ostateczną oceną może Ty i ja się wstrzymajmy bo z doświadczenia Bondofana wiem że jednorazowe obejrzenie filmu to za mało. Może mieliśmy różne oczekiwania od filmu i tyle. Widzisz Bondowską atmosfere w Casino Royal czy Quantum co jest dla mnie rzeczywiście zaskakujące biorąc pod uwagę że w Skyfall już nie a to według mnie najbardziej Bondowski film z Bondów Craiga.
Moore miał prolog we wcześniejszych filmach z Connery'm? Możliwe że można tak to interpretować. Ale można stwierdzić że coś pod Craiga to odcinki głównie Lazenby'ego i Daltona, a nawet poszczególne części Moore'a (Tylko dla Twoich oczu) czy Connery'ego (Operacja Piorun). Craig rozwinął tamto podejście, tak to też można interpretować.
Osobiście odpowiada mi każde podejście choć nie od razu tak byłem nastawiony. Kiedyś preferowałem bardziej te realistyczniejsze części, szczególnie "Licencja na zabijanie" była moja ulubiona, a szczególnie nie trawiłem Bronsnana. Dziś w zasadzie wszystkie Bondy lubię, może trochę mnie "Diamenty są wieczne" (jakieś takie nudnawe, Connery nie w formie, i nawet do końca nie ogarniam o co tam właściwie chodzi) czy "Goldeneye" (scena jak Bond skacze z przepaści i przechwytuje samolot... to już przekracza moje możliwości:) ) .
Ja bardzo lubię Bondy Craiga a najbardziej mi się podoba najnowszy. Cieszy mnie to że jest trochę inne podejście z zachowaniem tradycji. Cieszy mnie że np. w "Skyfall" podkreślono patriotyzm Bonda, jakaś odmiana. Cieszy mnie że teraz jest moda na realistyczne filmy i Bondy też takie są, są z duchem czasu. Cieszy mnie że Silva odrobinę przypomina Jokera (choć to dla mnie zbyt moca interpretacja), Bond pokonuję XXI wiecznych łotrów:).
Podsumowując dla każdego coś dobrego, możesz narzekać na nowy stary styl filmów Craiga, ale nie podważaj "atmosfery Bonda" z tego powodu:)
Akurat ja "GoldenEye" bardzo lubię. A scena ze skokiem do samolotu należy do moich ulubionych. Zresztą - pod jakim względem ta scena jest mniej prawdopodobna od tego, co Craig wyprawia w "SkyFall", skacząc z wagonu do wagonu w chwili, w której koparka rozrywa połowę pociągu - to nie rozumiem. :P
Zresztą "realizm" "W tajnej służbie JKM" też jest trochę przeceniany (ten cały pomysł Blofelda z hipnotyzowaniem panien i wywoływaniem jakiejś epidemii). Podobnie było np. z "W obliczu śmierci" - Bond zjeżdżający z góry na pudełku od wiolonczeli pod ostrzałem, czy walka Bonda w powietrzu, na sznurkowym worku wystającym z tyłu samolotu - no, ja tego nie nazwałbym "realizmem".
Co nie jest żadną wadą jak dla mnie. Lubię, kiedy nie jest nazbyt realistycznie. W "Śmierć nadejdzie jutro" mniej mi nawet przeszkadza idiotyczny pomysł z niewidzialnym samochodem, a bardziej to, że wszystko się w tym filmie kupy nie trzyma, realizacyjnie jest kiepsko (bardzo marne CGI), wróg - najnudniejszy w historii, dziewczyny nieciekawe, właściwie jedynie Moneypenny i M dawały radę. Gdyby ten Bond powstał w czasach Moore'a pewnie by nadrabiał oldskulowością i samym Moorem.
Właśnie po to rozwalił wagon koparką (a w zasadzie zatrzymał uciekający pociąg) żeby mógł sobie spokojnie do niego skoczyć. A w Glodeneye jak skacze w przepaść, tak kieruję swoim ciałem że łapie samolot, potem jeszcze go przechwytuje.
To tylko w Bondach Bronsana :D
"W obliczu śmierci" rzeczywiście nie jest tak bardzo z serii "real" chyba że o przeciwniku Bonda z tego odcinka pogadamy, tu bardziej chodzi o "Licencję na zabijanie."
Dla mnie też nie jest to jakąś nie wiadomoą jaką wadą, ale lubię a może nawet wolę jak jest bardziej realnie.
I wróg z "Śmierć nadejdzie jutro" jak dla mnie jeden z lepszych:).
I za 10 lat też będzie "oldchool":).
Graves był okropny.
"Licencja..." to film całkiem fajny, też lubię, ale pewnie w moim rankingu Bondów znalazłby się gdzieś ok. 15 miejsca. A "GoldenEye" bez wątpienia w pierwszej piątce, na którą bezdyskusyjnie zasługuje.
Tak, wiem po co zahaczył wagon koparką, ale co to zmienia? Czy to jest Twoim zdaniem realistyczne? No proszę. A Bondowi nic, tylko sobie mankiety poprawia. :P (Swoją drogą: świetna scena)
A co do "Die Another Day" - to może za 10 lat polubię. :P Na razie - najgorszy Bond, choć teraz będę go wspominał z łezką w oku jako ostatniego Bonda z fajną Moneypenny. :P
Oj tam, fajny motyw ze zbuntowanym koreańskim wojskowym. A wstęp do tego Bonda świetny (walka w Korei).
"Licencja..." no u mnie wysoko, może nawet 1 miejsce:).
No wydaję mi się że w miarę realistyczne, choć nie wiem czy koparka rzeczywiście miałaby takie możliwości. Na pewno dużo bardziej realistyczne niż skok za samolotem:)
A generalnie cała scena mega Bondowska :).
Jak zresztą wg. mnie i wielu osób, pasjonatów, całe Skyfall, ale myślę że już to przedyskutowaliśmy :).
W sumie mam wątpliwości, czy pasjonatem można nazwać kogoś, kto uważa, że "Licencja..." jest najlepszym Bondem. Przecież to - w dość zgodnej opinii - jeden z najmniej kanonicznych Bondów.
Ale OK, każdy ma prawo lubić, co chce. :P
Osobiscie potrzebuję jeszcze czasu i muszę to jeszcze ze 3 razy obejrzeć aby ostatecznie osądzić:)
ps. lepiej martwić się teraz tym że planują znowu zrobić dwuczęściowego Bonda 24 i 25, a to już mi wcale nie odpowiada, jakaś nowa moda się robi :(.
rzeczywiście wątek z atakiem na dom był do ***. popsuli kocówkę. a co do pułapek to jakbym oglądał Kevina samego w domu. [SPOILER] do tego śmierć M na na środku kaplicy - no proszę...
zdaje się że Bond jest co bardziej mniej Bondowski mimo wielu aluzji do poprzednich części cyklu
CASINO ROYALE > SKYFALL (po stokroć tak!!!)
Niestety (jako fanatyk serii) muszę zgodzić się ze wszystkimi zarzutami Tweed'a, oraz innych osób krytykujących tą produkcję. Właściwie wszystkie błędy zostały tu już wytknięte, tak że nie będę się już pastwił. Nie rozumiem natomiast waszych ocen punktowych, ten film jest mniej niż znośny (4 na Filmweb'ie) 3 wg mnie to max. Sorry James;-)