o konwencji, ale nikt nie pisze o jaką konwencję chodzi. Inni piszą, o scenografii, muzyce i życiowym scenariuszu. "życiowy scenariusz" - już za taką konstrukcję powinno się ucinać język. Albo, że warto obejrzeć dla Liv Tyler. A ja zawsze myślałem, że filmy mają bawić, ciekawić, zadziwiać, itp...
Jeśli chcę obejrzeć scenografię, to mogę obejrzeć jakieś zdjęcia scenografii, gdy chcę posłuchać muzyki, to nie muszę oglądać filmu. A scenariusz...? Ot nic czego by już nie było - kryzys małżeński - czy potrzeba do tego filmu s-f.
A co do konwencji - czy to wystarczy, żeby film był dobry? Moim zdaniem nie.
Film serwuje nam sentymentalną opowieść utrzymaną w konwencji kina sci-fi lat 70-tych, ale dziś niewielu już to zaciekawi. Nie każdy jest miłośnikiem stylu retro. Mimo iż jestem umiarkowanym fanem Star Trek'a i niedawno obejrzałem wszystkie części w pełnometrażowej wersji, począwszy od tej z 1979 i dobrze się na nich bawiłem, to ten film i tak uważam za zwyczajnie nudny i nieciekawy.
Ale to jest troche inny podgatunek sf niz Star Trek. Wiadomo, ze sf moze pomiescic w sobie niemal wszystkie inne gatunki. Tutaj, w odroznieniu od Star Treka, zrezygnowano z kilku gatunkow rozrywkowych, moze poza pastiszem, na rzecz dramatu - powiedzmy - psychologicznego. Jednoczesnie stylistyka lat 70-tych i forma pastiszu z automatu nastawia nas do bohaterow z dystansem. Nie jest to dramat angazujacy emocjonalnie, nie ma trzymac w napieciu jak sensacja i akcja w Star Treku, moze ma tylko wywolac lekka refleksje. Chyba nie za bardzo wszystko tu zagralo, ale porownywanie tego do Star Treka jest chybione.