Nie ma co ukrywać – fabuła „Sucker Punch” jest głupia jak paczka gwoździ i mogę się nawet zgodzić ze stwierdzeniem, że ten film funduje widzowi lobotomię. Tyle że potrafiłem przełknąć bezdenną głupotę scenariusza i znakomicie się przy najnowszym filmie Snydera bawić, a na koniec wystawić mu bardzo wysoką ocenę. Jestem miłośnikiem campu, uwielbiam anime, dużo czasu poświęcam grom komputerowym, a „Sucker Punch” znalazłem nawiązania do stylistyki anime, sceny rodem z komputerowych shooterów i slasherów i campową estetykę, a gdzieś tam nawet w tle przebłyski z „Alicji w krainie czarów” Carrolla i „Alice” Americana McGee. Do tego wymieszanie z poplątaniem science-fiction, fantasy, steampunku, seksizmu, szowinizmu i girls power. Do tego dochodzi jeszcze znakomita oprawa audiowizualna – nie zliczę, ile razy podczas seansu moje oczy eksplodowały z uciechy, czy to oglądając wybuchy, czy mordobicie, czy półnagie niunie hasające radośnie z wielkimi gnatami, zaś moje uszy atakowane były świetnie zaaranżowanymi coverami znakomicie uzupełniającymi to, co działo się na ekranie. Film zaspokoił moje najprymitywniejsze instynkty, a ten wielki Snyderowski collage konwencji, motywów i gatunków przypadł mi do gustu, więc seans uważam za jak najbardziej udany. I pal licho, że to wszystko głupie jak but, w końcu nie samym „Obywatelem Kane’em” człowiek żyje. Podsumowując: mimo prawie ćwierć wieku na karku, oglądając „Sucker Punch” ekscytowałem się jak trzynastolatek po raz pierwszy widzący na żywo kobiece piersi. A w tym roku takich ekscytacji było więcej, bo jeszcze „Szybcy i wściekli 5” i „Transformers 3” zaspokoiły moje prymitywne instynkty, zapewniając mi superzabawę. I lobotomię.