Wiadomo, pierwszy Top Gun to ikona kina doby zimnej wojny i lat prezydentury Reagana.
Dwójka już na samym początku jest hołdem oddanym pierwszej części. Jest wiele odniesień do jedynki.
Zaś to, co polskiego myślącego widza może irytować w tym filmie, to wciskanie na stanowiskach dowodzenia aktorów z nubijskim pigmentem. Zachowywanie parytetów co do koloru skóry we współczesnym kinie amerykańskim jest żałosne. Nie liczą się już umiejętności aktorskie. W poprzednim Top Gunie doliczyłem się może raptem jednego czarnego aktora. W dwójce w pewnym momencie przestałem liczyć. Ktoś może powiedzieć, że dzisiaj sekretarzem obrony USA jest osobą czarnoskóra. Jednakże nie ma on opinii wybitnego specjalisty. Był na siłę promowany przez Obamę. To też odzwierciedla czym jest szaleństwo poprawności politycznej w dzisiejszym kinie.
Co do samego filmu, to w pewnym momencie poczułem się jakbym był w tym Figthtertown i siedział za sterami myśliwca. Znakomita rola Toma Cruise'a. Potwierdza, że jest jak wino i z biegiem lat jest co raz lepszy w swoim fachu.
8/10.