"Truposz" do pewnego stopnia jest próbą wskrzeszenia westernu. Dalece odmienną jednak od ostatnich dokonań Eastwooda, Jonesa czy Costnera. Jarmusch jak zwykle zrobił wszystko po swojemu. Od porywającej akcji wybrał subtelną kontemplację, od szybkich pościgów powolne podążanie, od niezłomnego herosa zagubionego urzędnika itd. Do klasycznych i ogranych schematów delikatnie nawiązuje, igra z ikonografią, tworzy naznaczony autorskim piętnem pastisz. Całemu filmowi nadaje natomiast charakter halucynacji czy wręcz narkotykowego transu. Tę całą ryzykowną mieszankę ogląda się pierwszorzędnie. Każde ujęcie jest godne wielokrotnego podziwiania i rozgryzania - jak ostatnia scena, w której odpływający na łódce umierający bohater, poprzez opadające powieki, obserwuje typową westernową strzelaninę.
William Blake (Depp) przybywa więc do zdeprawowanego miasta, ale nie żeby zaprowadzić porządek - zwyczajnie szuka pracy. Szybko jednak to miejsce opuszcza. Następujące w dalszej kolejności zdarzenia są już jego wędrówką, która ma dalece idące konsekwencje. Następuje głęboka przemiana bohatera - zmienia się w bezlitosnego pogromcę białych osadników. Spotkanie tajemniczej postaci Indianina urasta do rangi symbolu - zderzenia dwóch ras. Tak pokrótce przedstawia się fabuła filmu, ale to nie ona jest najważniejsza. Dla mnie istotniejszy jest klimat filmu. Rzadko się zdarza, aby jakiemukolwiek reżyserowi udało się stworzyć tak niepowtarzalny, niespotykany i oryginalny nastój. Budują go kontemplacyjne zdjęcia i genialna muzyka Neila Younga. Choćby tylko dlatego warto "Truposza" zobaczyć.
Jarmuschowi udało się też zatrudnić do swego ryzykownego przedsięwzięcia brawurową obsadę - od gwiazd pierwszego formatu po uznanych aktorów drugiego planu. Każdy z nich, nawet w roli epizodycznej (John Hurt), tworzy zadowalającą kreację i silnie zapada w pamięć.
Wszystkie wymienione przeze mnie atuty filmu, są jedynie tylko małą cząstką powodów, dla których warto po "Truposza" sięgnąć. Niech każdy przeżyje go na swój sposób - o to zapewne reżyserowi chodziło.
!!!!!!!! swietnie powiedziane!!! zgadzam sie z Tobą w 100%...i tu dochodzimy do tematu, który mnie gnebi już od tygodni. Mianowicie
(ja wiem, ze nie zadaje sie takich oytań, bo każdy przeżywa i roumuje film na swój sposób, ale...) o co chodziło w tym filmie;p nie iwem ja to odbieram na wszelaki spsób;p
01. ukazuje, jak życie człowieka potrafi się zmienić w przeciagu zaledwie niecałego dnia. czyli nie powinnismy tak bardzo "planować dnia jutrzejszego".
02. William Blake był już tytułowym trupem po tym jak się dowiedział, ze spóźnił się dwa miesiace. w końcu wydał wszystkie pieniadze rodziny... a Pan Nikt, byl jego przewodnikiem, który miał go przedostac do miejsca, gdzie będzie mógł spoczywac w spokoju, bo jego "dusza" nie zaznała spokoju (w końcu z uczciwego ksiągowego przermienił się z morderce, który patrzy na swoją ofiare, gdy go zabija).
03. kompletnie o nic jest to historia, która miała pokazać, ze można zrobić świetny western, nie mając superbohatera, który świetną umiejętnością strzelania zabija setki przeciwników. no i oczywiscie kobieta...chciał ukazac, ze w westernach nie zawsze musi być piękna kobieta, która towarzyszy bohaterowi do samego końca....
04. tak naprawde nie przeżył rany postrzałowej a nikt był jego przewodnikiem do ziemi świetej...
Mnie ten film wydał sie całkowiecie zrozumiały-opcja nr4-Blake nie przeżył strzelaniny w miasteczku(wyjasnia to scena przy ognisku). Nikt jest przewodnikiem duszy Blake'a, która błąka sie bez celu po ludzkim padole. Czy nazwanie tego filmu westernem nie jest pewną przesadą, tak jak mówi się o "Brokeback mountain ", że jest westernem o homoseksualistach?
O ile "Brockeback Mountain" westernem z pewnością nie był - bo to melodramat w niemal czystej postaci - o tyle wobec "Truposza" można zaryzykować to określenie. Nie pamiętam szczegółowo filmu, ale pojawia się kilka elementów charakterystycznych dla tego gatunku, i, co więcej, nie pojawiają się one ot tak. Jarmush jest reżyserem tej klasy, że wszystko, co pojawia się na ekranie ma znaczenia - trzeba to tylko umieć dostrzec i odczytać. Pojawiają się więc: strzelaniny, zapyziałe miateczko, indianie, rewolwerowcy itd.; zgrane motywy i istotne dla odczytania filmu zakończzenie. Przy czym jest to film bardzo "Jarmushowski" z typowym dla niego klimatem i formą, sprawne grający z konwencjami westernu. Pozdr.!
Kino drogi zanurzone w klimacie westernu.Te elemnety, które wymieniłeś jako charakterystyczne dla gatunku pojawiają się tylko jako tło: miasteczko(ostatni bastion cywilizacji) po opuszczeniu go przez Blake'a juz nigdy się nie pojawi(wcale nie takie zapyziałe skoro mozna dotrzeć tam pociągiem); Indianie-o ile sobie przypominam -Nikt i jego kochanka są jedynymi w filmie, pojawiają sie głównie w opowieściach Nobody; rewolwerowcy(a raczej zabójcy)-na Dzikim Zachodzie prawo wyznaczał ten, kto miał broń... Jarmush osadził akcję filmu na Dzikim Zachodzie i pewnych charakterystycznych cech dla tej "krainy" nie mógł pominąć ale Indianie, zapach prochu, konie i majaczące miasteczko na prerii nie czynią tego filmu westernem. Dla mnie "Truposz" zbyt daleko odbiega od tego gatunku ale zawsze można zaryzykować taką klasyfikację.
P.S.Przepraszam. Indianie odegrają bardzo istotną rolę w końcowych scenach filmu.Jarmush pokazuje ich od mistyczno-duchowej strony a nie jako nieistotnych "dzikich"(jak to bywa w westernach)