Cóż - odszedłem od odbiornika telewizyjnego troszkę po połowie filmu i postanowiłem trochę rozbudować powyższą wypowiedź, pomimo, że nie zgadzam się z jego główną myślą (rocznik naprawdę niewiele ma do rzeczy).
Zacznijmy od powodów, dla którego zdecydowałem się obejrzeć ten film. Jest on oczywisty - przyciągnęła mnie do tego osoba samego Eastwooda, którego zawsze ceniłem za jego filmową działalność. Jego gra aktorska nie rozczarowała mnie; jak zwykle okazał się dobry, a nawet bardzo dobry w swojej roli, choć nie wytrwałem do końca "Władzy absolutnej". Przy włamaniu miejscami bardziej przypominał mi staruszka, który nie bardzo wiedział, gdzie jest, a nie włamywacza-profesjonalistę, który okradał całkiem dobrze strzeżony dom. Chwile te jednak były nikłe i mogą być tylko moją opinią - nie zaważyły zatem o mojej ocenie.
Podsumowując - Eastwood wyszedł tutaj całkiem nieźle. Co do gry aktorskiej pozostałych, również nie mam większych zastrzeżeń, jednakowoż Judy Davis miejscami mnie irytowała.
Nie mam też nic do zarzucenia scenografii; oczywiście nie było fajerwerków, ale sama okradana rezydencja, obrazy (zarówno profesjonalne, jak i szkice) i kostiumy (choć tu nie było zbyt wielkiego pola do popisu) są bez zarzutu. Efektywnie i efektownie.
Dalej było już tylko gorzej... Scenariusz przewidywał sceny, które ani trochę nie okazały się potrzebne i tylko przeszkadzały, a jest to dopiero wierzchołek góry lodowej.
Cała "gra wstępna", którą nasz włamywacz miał niewątpliwy zaszczyt obserwować, była zdecydowanie zbyt długa, spartaczona przez aktorów (niestety), strasznie chaotyczna i ogólnie "do dupy". Późniejsza walka, zamiast być krótka i dynamiczna, okazała się przydługa i przynudnawa, a co więcej, zawierała również kilka niedociągnięć (vide infra - krew denatki).
Muzyka także nie potęgowała napięcia, choć powinna. Przyzwyczaiłem się do tego, że jeśli wszystko inne nawaliło, to chociażby ona (muzyka) bywa solidna i warta pochwalenia. Musiałem zatem przeżyć gorzkie rozczarowanie.
Prócz wyżej wymienionych, znalazłem także różne niedociągnięcia. Po pierwsze - było zbyt mało krwi. Kobieta została postrzelona od tyłu, a rana znajdowała się również z przodu; mam prawo zatem sądzić, że kula przeszyła jej ciało na wylot. Na dywanie zaś jedyne, co mogliśmy ujrzeć, to kilka kropel posoki, z czego część pochodziła z ręki prezydenta i nosa w/w denatki. Po drugie - cała akcja ścigania Eastwooda była, najogólniej mówiąc, bardzo marna. Zamiast strzelić do niego z okna, czy też zjechać po linie, dokładali sobie drogi, biegając przez schody. Były one dość rozległe, a odległość, jaka ich dzieliła podczas pościgu, śmiesznie niewielka, nawet biorąc pod uwagę wiek głównego bohatera. Nie strzelili do niego, choć niejednokrotnie mieli okazję, tylko biegali mając w ręku pistolet, z niewiadomych względów. Po trzecie i ostatnie (gdyż nie mam ochoty już dłużej wymieniać) - Whitney zostawił otwarte na oścież drzwi swojego mieszkania, by później otworzyć sejf i wsadzić do niego swe nocne łupy. Tak by postąpił prawdziwy zawodowiec - wątpię.
Do powyższych aspektów dochodzą moje prywatne odczucia, a są one takie, że wynudziłem się przednio. Wolałem przełączyć na "władców much" (jakkolwiek się to pisze w oryginale), co jest nie lada wyczynem w przynudzaniu, gratuluję. Zaznaczę również, że obejrzałem film połowicznie; nie znam dalszego rozwoju akcji i zakończenia. 4/10 to maks, jaki mogę postawić.
Pozdro.
Gratuluję oceniania filmu na podstawie obejrzenia do połowy. Możesz śmiało pisać więcej profesjonalnych recenzji...