Film nie powala. Akcja jest trochę bez sensu. Szeryf, który w dzisiejszych czasach byłby bohaterem i weteranem w filmie jest traktowany jak nikt ważny, mimo że przez długie lata walczył z oprychami różnego rodzaju. Tak jakby w moment, bez specjalnego powodu ludność miasteczka zmieniła się w zombie. To jest minus, bo nie zostaje to wyjaśnione w fabule filmu. Największą głupotą historii filmu jest to, że czas bezlitośnie w nim wręcz zapier**la. Dzieje się bardzo dużo, a czas na zegarkach w filmie niemalże stoi. Akcja obraca się wokół godziny oczekiwania na szajkę bandytów żądnej zemsty na protagoniście, a mamy wrażenie jakby minęły 2, albo conajmniej 3.
(SPOILER!!)
Finał historii, w którym miałem największe nadzieje zawiódł mnie. Nie wiem. Może dlatego, że przedtem obejrzałem sporo spaghetti westernów, w których takie sceny, takie momenty mrożą krew w żyłach i po prostu przyzwyczaiłem do emocji w westernach, ale ten film to przykład na to, jak nie angażować emocjonalnie widza. Strzelanina między szeryfem i trójką bandytów trwała krótko i była pozbawiona napięcia. Zabawa w swego rodzaju strzelanego berka była dość w porządku, ale finał tego wszystkiego był już słaby. Ostatni z kryminalistów dorwał ukochaną szeryfa. Myślałem, że wreszcie czas na jakieś emocje. Dupa. Akcja finału trwała kilka sekund. Mrugnąłem oczami na około dwie sekundy i facet już nie żył, a żona była w rękach szeryfa. Myślałem, że wreszcie poziom dramatyzmu skoczy wyżej, niemalże do sceny pojedynku z "Za kilka dolarów więcej". Ale nie. Obeszło się bez jakichkolwiek emocji, z resztą jak podczas całego filmu.
Istnieją filmy, które korzystają ze sztafażu kina gatunkowego, ale tylko pozornie do niego przynależą, daleko wykraczając poza ramy konkretnego gatunku. W istocie stanowią bowiem przypowieść filozoficzną, metaforę, alegorię, moralitet... Przykładem choćby "Odyseja kosmiczna", która nie jest prostą (acz przedstawioną z rozmachem) opowiastką o zbuntowanym komputerze, "Samuraj" Melville'a, którego wielu widzów postrzega jako zwykły film sensacyjny o płatnym zabójcy (i w efekcie zarzuca bohaterowi "nielogiczne" postępowanie), "Powiększenie" Antonioniego, w którym w ogóle nie chodzi o to, kto kogo zabił w parku, czy "Lot nad kukułczym gniazdem", który nie jest po prostu efektownym komediodramatem o pensjonariuszach domu wariatów.
Do tej kategorii należy także "W samo południe", uniwersalna i ponadczasowa opowieść o małości, tchórzostwie, zdradzie, oportunizmie, a z drugiej strony o prawości, odwadze cywilnej, przezwyciężaniu strachu, poczuciu obowiązku i przyzwoitości. Miasteczko na Dzikim Zachodzie, bandzior, który pragnie się zemścić na szeryfie, klasyczna strzelanina w finale to tylko tło dla pokazania ludzkich postaw. Scena zbiorowa w kościele opiera się ponoć na niemal dosłownych cytatach z wpływowych osób w Hollywood, które odmawiały pomocy Foremanowi nękanemu przez komisję McCarthy’ego - ale mogłaby się wydarzyć w każdej epoce i w każdym miejscu na świecie.