Po tragicznym "X-Men Geneza", postać Wolverine'a miała doczekać się rehabilitacji. Na japońskim gruncie, tak jak w klasycznym komiksie Franka Millera, co tylko podsycało apetyt i nadzieje związane z tym projektem. Niestety, obraz Mangolda okazał się w dużej mierze rozczarowaniem. Nie jest to wprawdzie tak bezwstydny gniot, jak wymieniony na wstępie potworek od Gavina Hooda, niemniej o prawdziwych emocjach można zapomnieć.
Początek jest całkiem obiecujący - zmenelony Logan wyrusza do Kraju Kwitnącej Wiśni w towarzystwie obdarzonej intrygującą urodą Yukio, aby zmierzyć się z demonami przeszłości. Te, niestety, szybko przybierają postać cyfrowych sztuczek, których ukoronowaniem jest komputerowy robot-samuraj. Tym samym otrzymujemy kolejny płytki blockbuster, w którym ciągła akcja i jałowe efekty zastąpić mają prawdziwą historię i zrekompensować jednowymiarowe postaci. Jackman pręży się i stroi miny, ale wszystko to już przecie znamy.
Jeszcze przed premierą, reżyser rozwodził się nad tym, z jakich to wiekopomnych dzieł światowej kinematografii nie czerpał inspiracji, ale na ekranie bynajmniej tego nie widać - równie dobrze, jedynym filmem, jaki w życiu oglądał, mogliby być "Transformers".