....ale schrzanili tylko trochę :-)
Przede wszystkim moim zdaniem mało Znachora w ,,Znachorze". Psychologicznie zaledwie liźnięto tę postać i nie jest to wina Leszka Lichoty, tylko scenariusza. Bo on dał radę z tym co dostał - a dostał za mało. Spokojnie udźwignąłby więcej i ja na przykład miałam niedosyt.
Sceny zbliżeń? Przyjemne dla oka. A czy potrzebne? Czy na młodsze pokolenie tylko seks jest wabikiem? Przecież co jak co, ale uczucia bohaterów oddano na tyle wyraziście, że spokojnie można się domyśleć do czego między nimi dojdzie.
Film jest dość dynamiczny, nie wiem czy nie nazbyt chaotyczny przez to.
Aktorsko super - pozytywnie zaskoczyli mnie młodzi, bo nie ukrywam, że widząc Ignacego Lisa pomyślałam ,,To ma być ukochany Marysi? Ten delikatny gimnazjalista? A tu niespodzianka, była i potrzebna męskość i miłosne zapatrzenie. Nie wiem czy ci dwoje nie byli bardziej pełnokrwiści niż Dymna i Stockinger. Chociaż Marysia może zbyt toporna. I kto na litość zaakceptował pomysł tej pooperacyjnej fryzury...
Wspaniały Żyd, Zocha jak malowanie. Apropos malowania to zdjęcia naprawdę dodały opowieści kolorytu, podobnie jak muzyka. Cieszy mnie, że ten rodzaj wraca do łask.
Co do końcowych scen to tak na dwa razy, bo umówmy się...przed oczami zawsze będę miała Fronczewskiego. A może szkoda, że nie skopiowano tej kwestii? Nie przekonało mnie kompletnie to, jak Marysia dowiedziała się, że Kosiba to jej ojciec. Jakos tak...beznamiętnie i po łebkach.
No i koniec. Może nazbyt cukierkowy, ale że Wilczur wziął się za Zośkę to bardzo mnke cieszy :-D brakowało mi tego u Hoffmana.
Ogólnie jest ok. A młodych zapraszam do obejrzenia poprzedniej wersji :-)