Z okazji polskiej premiery najnowszego filmu
Ridleya Scotta "Helikopter w ogniu" nasz kraj odwiedził
Sławomir Idziak, autor zdjęć do obrazu, który za swoją pracę otrzymał kilka tygodni temu nominację do Oscara.
"Nie lubię takich filmów" - powiedział
Idziak na wstępie zapytany o to, czy taki rodzaj kina jaki reprezentuje
"Helikopter w ogniu" najbardziej mu odpowiada. "Zdziwiłem się więc niezmiernie, że zaproponowano mi przy nim prace. Pierwotnie miałem pracować nad innym projektem, pokazywanym również w Polsce
"Dniem próby", byłem już nawet po wstępnych zdjęciach. Wtedy jednak zadzwonił
Ridley proponując mi pracę przy swoim filmie i się zgodziłem.
Scott już wcześniej chciał ze mną współpracować, ale ja do tej pory nic z tego nie wychodziło".
"A dlaczego reżyser zdecydował się właśnie na Pana" - padło pytanie z sali. "Myślę, że dlatego, iż przy filmie
"Dowód życia" przekroczyłem magiczną w Hollywood barierę 100 milionów dolarów. Przy tak dużych budżetach producenci bardzo często ingerują nie tylko w obsadę, ale również w skład ekipy realizującej film. Nie może się tam znaleźć nikt przypadkowy. Dla środowiska filmowego jest to znak, że Ci ludzie to profesjonaliści najwyższej klasy".

"Scott jest bardzo otwartym facetem" - mówił dalej
Idziak zapytany o to, jak układa mu się współpraca z autorem
"Gladiatora". "Nie należy do reżyserów, których ego jest większe niż nawet cały świat. Jest otwarty na propozycje członków ekipy, wielokrotnie też je wykorzystuje, ale jednocześnie potrafi zachować się tak, że wszyscy wiedzą, iż plan zdjęciowy to jego 'pokój z zabawkami'. Niejednokrotnie przyznaje, iż czyjś pomysł jest wart uwagi, ale za zaraz dodaje 'zrobię to jednak po swojemu'.
"W ogóle praca na planie filmu amerykańskiego wygląda zupełnie inaczej niż w Europie" - ciągnął dalej
Idziak. "Ekipa podzielona jest na 2 zespoły. Pierwszy pracuje bezpośrednio z reżyserem i realizuje najważniejsze sceny w filmie, drugi, pod opieką 2. reżysera odpowiedzialny jest za sekwencje mniej ważne, które zdaniem reżysera nie wymagają jego bezpośredniego nadzoru. Autor zdjęć natomiast w systemie amerykańskim odpowiada jedynie za światło i koordynację pracy kamer. Ja staram się ten nieruchawy i bezsensowny system przełamać. Oprócz tego, że wykonuję wcześniej wymienione obowiązki to kiedy mamy kręcić ujęcie sam chwytam się za jedną z kamer i nią operuję.
Niekiedy zdarza się oczywiście, że dwie ekipy pracują wspólnie. Tak było na przykład przy realizacji sekwencji pierwszego ataku. Wtedy na planie jednocześnie pracowało 14 kamer.
Od swojej ekipy
Scott oczekuje dużej kreatywności. On sam omawia co prawda szczegółowo każdą scenę, ale omawia ją z perspektywy jednej tylko kamery i oczekuje, że pozostałe zostaną ustawione odpowiednio już przez jego współpracowników.
Scott jest również facetem, którzy po przyjeździe na plan, kiedy wszystko jest przygotowane do realizacji ujęcia lubi wywracać to do góry nogami, przestawiać. Trzeba jednak mu przyznać, że to co robi jest niezwykle twórcze. Bardzo często postępuje wbrew regułom i chyba dlatego jest tak dobrym reżyserem".
W
"Helikopterze w ogniu" duża część zdjęć była realizowana w powietrzu. Zgromadzenia na konferencji goście byli oczywiście ciekawi, czy ich nakręcenie było dla operatora dużym utrudnieniem. "Jednym z pierwszych filmów przy jakich pracowałem był obraz "Nie ma powrotu Johnny" - odpowiedział
Idziak. Wtedy aby zrealizować kila ujęć pozwoliłem się przywiązać do helikoptera. Kiedy wznieśliśmy się w górę doznałem niewiarygodnego, pięknego uczucia. Od tamtej pory kocham zdjęcia tego rodzaju, choć trzeba przyznać, że ich realizacja nie zawsze jest bezpieczna, czy przyjemna.
"Bardzo bym chciał reżyserować filmy" - ciągnął dalej
Idziak zapytany o to, kiedy znowu zobaczymy go w roli reżysera (swój ostatni film artysta zrealizował 10 lat temu). "Obecnie jednak znalazłem się w takim układzie, w którym nie do końca odpowiadam sam za siebie. Wpływ na moje decyzje ma agent, wytwórnia. Oprócz tego od kilku lat współpracuję stale z pewną grupą ludzi, którzy liczą na mnie i czuję się w pewien sposób za nich odpowiedzialny. Nie mogę już tak 'skakać z kwiatka na kwiatek'. Udawało mi się coś takiego jeszcze wiele lat temu. W tej chwili nie jest to już takie proste. Bardzo dużo czasu poświęcam studentom, wykładam w wielu szkołach europejskich i jak nie kręcę filmu to jeżdżę po świecie i spotykam się z młodymi ludźmi.
"Jak Pan zareagował na nominację do Oscara" - padło pytanie z sali. "Nie miałem czasu zareagować" - zażartował
Idziak. "Prowadziłem wykład w jednej ze szkół w Kopenhadze, kiedy zadzwonił telefon. Wiadomość oczywiście ucieszyła mnie niezmiernie, ale ponieważ ludzie którzy uczęszczają na moje warsztaty płacą za nie ciężkie pieniądz to nie miałem nawet czasu aby dłużej delektować się sukcesem. Schowałem więc telefon i kontynuowałem wykład. Przyznaję jednak, że nie spodziewałem się nominacji. Uważałem, że Polacy otrzymali już tak dużo nagród za zdjęcia do różnych filmów, iż w Hollywood mają ich już dosyć. W końcu nie po to Amerykanie budowali Hollywood aby tam teraz ściągać wszystkich absolwentów wydziału operatorskiego łódzkiej szkoły filmowej. Okazuje się jednak, iż się myliłem.
"Bardzo tęsknię do kina europejskiego" - mówił dalej
Idziak. "Praca w Europie i w Stanach wygląda zupełnie inaczej. W USA czuję się jakbym pracował w wielkiej fabryce. Producenci amerykańscy, kiedy pracuję nad filmem, prywatnego czasu zostawiają mi 2 godziny w niedzielę po południu. Resztę zajmuje mi praca. I proszę mi wierzyć, liczyłem to z zegarkiem w ręku, tego nie da się obejść.
Bardzo chciałbym zrealizować film psychologiczny, historię, która niesie ze sobą jakieś uniwersalne przesłanie. Takim przykładem jest np.
'Amelia'. Spotkałem kiedyś operatora
'Amelii' i powiedziałem mu, że oddałbym wszystkie
'Helikoptery w ogniu' za jedną
'Amelię'.