Swoją środową przygodę z 20. WMFF rozpoczęłam od pokazu filmu uczestniczącego w konkursie
"Nowe filmy, nowi reżyserzy" - czeskich
"Mistrzów". Kino tamtego regionu od lat darzę wielką sympatią i przy każdej nadarzającej się okazji przyglądam się produkcjom naszych południowych sąsiadów. W tym roku Czesi mnie jednak rozczarowali. Oprócz pokazywanego podczas uroczystego rozpoczęcia Festiwalu
"Na złamanie karku" Jana Hrebejka, dzieła młodych reżyserów nie wyniosły się ponad przeciętność. Zarówno nowa produkcja ekipy
"Samotnych" zatytułowana
"Jedna ręka nie klaszcze" jak i
"Mistrzowie" okazały się filmami, których obejrzenie można było sobie spokojnie darować.
Akcja
"Mistrzów" rozgrywa się w podupadłej sudeckiej wiosce. Mieszka tu Karel, który prowadzi podupadły bar, jego żona, romansująca z kierowcą autobusu, wynajmującym u niej pokój, kaleki Jarda ze swoim nastoletnim synem, Cygan Josef i Pavel, który po długiej nieobecności powraca do domu. Czas upływa im wszystkim na upijaniu się w barze i kibicowaniu rodzimej drużynie hokejowej podczas walki o Puchar Świata. Z nieciekawej rzeczywistości bohaterów widz raz za razem przenoszony jest w świat ich złudzeń. Postępowanie ekranowych postaci zbyt często wydaje się jednak niezrozumiałe a szaro-bure otoczenie dodatkowo pogłębia znużenie ich przygodami. Na szczęście na czeskich filmach Festiwal się nie kończy.
Od kilku lat obserwuję rozwój kina brazylijskiego, które coraz częściej dociera i na nasze ekrany przy okazji różnego rodzaju przeglądów. Dlatego nie mogłam przegapić pokazu thrillera
"Nina", który dodatkowo zachęcił mnie informacją o zastosowanych w nim animacjach komiksowych. Bohaterką filmu jest Nina, dziewczyna wynajmująca pokój u starej, wrednej gospodyni. Brak pieniędzy zaostrza jej i tak niezbyt dobre stosunki z właścicielką lokum. Nina ucieka przed problemami w świat rysowanych przez siebie brutalnych komiksów.
Początek filmu zapowiadał się naprawdę interesująco. Klimatyczne zdjęcia łączone z animowanym rysunkiem, rosnące napięcie pomiędzy bohaterkami mamiły obietnicą dobrego psychologicznego thrillera. Niestety, w ostatnich 25 minutach filmu czar prysł. Reżyser dając upust swojej fantazji, mieszając rzeczywistość z wyobrażeniami bohaterki sprawił, że film przestał stracił spójność i logiczność, zmieniając się w mieszankę niezrozumiałych, często absurdalnych scen, które ostatecznie zatarły dobre wrażenie budowane na początku.
W połowie dnia przyszła jednak osłoda na wszelkie rozczarowania. Choć festiwale są zazwyczaj dobrą okazją by zapoznać się z produkcjami europejskimi czy też pochodzącymi z bardziej egzotycznych terenów typu Azja czy Ameryka Południowa, środowe zbawienie nadeszło z najmniej oczekiwanej strony - ze Stanów Zjednoczonych. Mowa o filmie
"Dmuchawiec", walczącym o nagrodę Nescafe w konkursie
"Nowe filmy, nowi reżyserzy". Niezależna produkcja Marka Milgarda urzekła warszawskich widzów prostotą i niezwykle emocjonalnym przekazem. Bohaterem filmu jest nastolatek Mason, dorastający w rodzinie dalekiej od ideału - domownicy rzadko ze sobą rozmawiają, matka szuka ucieczki w modlitwie i pigułkach zapijanych alkoholem, ojciec nie przestaje utyskiwać z powodu zmarnowanych w życiu szans, wujek jest chory psychicznie a najlepszy przyjaciel terroryzowany przez swojego despotycznego brata. Szare życie Masona zmienia się jednak, gdy do miasteczka sprowadza się Danny. Młodzi zakochują się w sobie ale okazuje się, że to tylko piękny początek serii tragicznych zdarzeń. Historia bolesnego dojrzewania Masona opowiedziana została w sposób niezwykle oszczędny a dosłowność dialogów zastąpiono klimatyczną muzyką i zdjęciami przepięknych krajobrazów. "Chciałem, by obraz i dźwięk stały się równorzędnymi postaciami dramatu" - mówił obecny w Warszawie reżyser. "Moim marzeniem było opowiedzenie tej historii w sposób wiarygodny, cechujący się naturalizmem w jak największym stopniu. Nie miał to być moralitet czy romans ale impresja o dorastaniu, o przebudzeniu i zrozumieniu na czym naprawdę polega życie".
Idąc na kolejny film wiedziałam, że trudno będzie zatrzeć piorunujące wrażenie, jakie pozostawił po sobie
"Dmuchawiec". Na nic zdało się jednak zupełne zdystansowanie do odbywającej się później projekcji -
"Czas żniw" okazał się doświadczeniem naprawdę strasznym. Osadzona w radzieckiej rzeczywistości historia Tosi-kombajnistki, która co roku postanawia zdobywać przechodni sztandar przyznawany za najlepsze osiągnięcia w czasie żniw, opiekującej się dodatkowo dwójką małych dzieci i kalekim mężem była wymarzonym tematem na zwariowaną komedię. Reżyserka postanowiła uderzyc jednak w nostalgiczną nutę, w poetycki i niestety nudnawy sposób wyrażając tęsknotę za czasami, które już minęły. Późna pora projekcji i zupełny brak akcji sprawiły, że 67 minut trwania filmu dłużyło się widowni niemiłosiernie a nucona przez bohatera strofa "Nie ma kozy z orzechami" pod koniec doprowadzała już do obłędu. Doświadczenia ubiegłych lat nauczyły mnie jednak, że zdanie widzów bywa zupełnie odmienne od tego, jakie prezentują konkursowi jurorzy. Obawiam się więc, że
"Czas żniw" może pojawić się gdzieś w końcowym werdykcie. Mam jednak wielką nadzieję, że tak się na stanie, tymczasem trzymając mocno kciuki za powodzenie
"Dmuchawca".