30 kwietnia w polskich kinach pojawi się długo wyczekiwana ekranizacja komiksu
"Iron Man" z
Robertem Downeyem Juniorem w roli głównej. Czy film wzbudzi dreszcz emocji wśród widzów? Przeczytajcie naszą recenzję.
Człowiek w żelazie Tony Stark (
Robert Downey Jr) pije whisky z lodem, zalicza panienki z rozkładówek "Maxima", a w wolnym czasie konstruuje broń masowego rażenia. Krótko mówiąc: swój chłop. Bohaterem nie targają rozterki moralne do czasu, aż zostaje pojmany na pustyni przez grupę rebeliantów pod wodzą łysego demona (
Faran Tahir). Ten rozkazuje bohaterowi skonstruowanie śmiercionośnych rakiet, dzięki którym mógłby władać okolicą. Tony czuje, że po spełnieniu zadania zostanie zlikwidowany i próbuje temu przeciwdziałać. W prymitywnych warunkach tworzy metalową zbroję. Dzięki niej udaje mu się oswobodzić z rąk prześladowców i wrócić do USA. Nie jest już jednak tym samym człowiekiem – odkrył, że produkowana przez niego broń służy mordowaniu niewinnej ludności. Snuje plany ratowania świata w kostiumie superbohatera, co niezbyt podoba się jego bliskiemu współpracownikowi (
Jeff Bridges).
"Iron Man" pod pozorem komiksowej rozróby pokazuje jak z szanowanego Republikanina zrobić naiwnego Demokratę. Stark święcie wierzy, że dzięki swej bojowej zbroi jest w stanie ocalić świat. Bohater (a może twórcy?) nie zauważają jednak, że wszystkie walki z bandytami mają wymiar mikro i nie zmieniają ogólnej sytuacji na świecie. Zamiast ładować miliony dolarów w militarne zabaweczki, należałoby wspomóc finansowo uchodźców z Darfuru bądź szkoły w Afryce. Serce ma się po lewej stronie, a portfel po prawej.
Polityka polityką, a widz oczekuje wybuchów, jęku umierającego motłochu i iskier sypiących się z wgniatanego metalu. Czego tu nie ma? Utrzymaną w
"oldschoolowym" stylu potyczkę z rebeliantami jest w stanie pobić chyba tylko podniebna ucieczka przed myśliwcami. W przeciwieństwie do większości prymitywów odpowiedzialnych za komiksowe ekranizacje reżyser szanuje osobę, która kupiła bilet na jego film.
"Iron Man" pozbawiony jest infantylizmu, trzyma dobre tempo i ma dopalacze w postaci skrzących humorem dialogów.
Rakietowym balem przebierańców rządzi jednak
Downey Jr tworzący na ekranie postać kabotyńskiego miliardera. Ten facet potrafi wyznać dziennikarzom wprost:
"jestem Iron Manem". Nie musi się kryć z drugą tożsamością jak pospólstwo w typie Spider-Mana. Lubi się go bez zastrzeżeń. Szkoda tylko, że niedola wśród terrorystów przetrąciła w nim słuszny światopogląd.