Mimo, że europejska, a w szczególności borykająca się z finansowymi trudnościami niezależna kinematografia, nie od dziś przegrywa na ekranach Starego Kontynentu z hollywoodzka oferta, u wielu widzów daje się zauważyć zadanie ściągnięcia na ekrany kin filmów, które urzekają publiczność nie głośnymi nazwiskami autorów, lecz raczej swym nowatorstwem, świeżością spojrzenia, naturalnością bohaterów i tematyka odnosząca się do problemów współczesnej młodzieży.

Wraz z ciepłą pogodą zawitało do Berlina niezależne, w większości przypadków bardzo młode kino brytyjskie. Po ogromnym sukcesie ubiegłorocznej, pierwszej edycji festiwalu Britspotting i w tym roku udało się zaprezentować w kilku niezależnych berlińskich kinach najważniejsze niskobudżetowe produkcje wciąż mało widocznej na kontynencie brytyjskiej i irlandzkiej kinematografii. Dziki wydatnej pomocy sponsorów, miedzy 26. kwietnia a 2. maja, na ekranach 4 specjalizujących się w repertuarze przypominającym polski DKF kin, udało się pokazać 18 filmów pełnometrażowych i 3 dokumenty, nierzadko w obecności reżysera czy też autora muzyki. Dodatkowym plusem jest stworzenie podręcznej wideoteki, która prawdopodobnie na stale zostanie w stolicy Niemiec.
Pomysłodawcy festiwalu, nadając mu tytuł przywodzący od razu na myśl kultowy już dziś film
"Trainspotting", którego bohaterowie nie przekroczyli 30. roku życia, od razu nakierowali uwagę potencjalnego widza na wszechobecną na festiwalu młodzież. Bo to właśnie o niej, jej problemach z niedostosowaniem się do wymagań współczesnego, coraz bardziej technicznego świata, buncie przeciwko konsumpcyjnemu, nie myślącemu społeczeństwu i tęsknocie za prawdziwymi uczuciami opowiadały w większości prezentowane filmy. Wszystko to, doprawione sporą dawką komicznych wypadków i absurdalnego humoru rodem z Monty Pythona sprawiło, że młodzi Berlińczycy tłumnie stawili się przed okienkami kas.
W czasie brytyjskiego tygodnia zobaczyliśmy zarówno filmy, które zdążyły już zyskać międzynarodową renomę, jak fetowany obecnie na Wyspach pełnometrażowy debiut znanego dotąd z filmów dokumentalnych scenarzysty i reżysera Jamiego Thravesa
"The Low Down", jak i produkcje, których sława z racji ich bardziej egzotycznej tematyki pewnie nigdy nie wyjdzie poza krąg koneserów (Another George, Assumptions). Niektóre z filmów głownie rozśmieszały (
"31/12/99"), jeszcze inne ilustrowały stan ducha współczesnej młodzieży (
"The Low Down",
"Peaches"), wpisywały się w tradycje społecznego kina spod znaku Kena Loacha (
"Like A Father") czy też w groteskowy sposób opowiadały kryminalne historie (
"To Have And To Hold").
To, co szczególnie rzuca się w oczy po obejrzeniu tak dużej dawki filmów "z życia wziętych", jest bijąca z nich z jednej strony melancholia, rozpaczliwa tęsknota bliskości drugiego człowieka, wiara w siłę przyjaźni, ale równocześnie nie dająca się przeoczyć niemożność osiągnięcia emocjonalnego spełnienia. Czy będzie to relacja o grupie przyjaciół (
"The Truth Game"), czy tez historia o czarujące 10-letniej Catherine (
"Darkest Light") - wcześniej, czy później pojawia się motyw związków międzyludzkich i ich znaczenia w budowaniu więzi społecznych. Kryzys końca wieku? A może raczej dziwactwo, bo tak naprawdę wszystko jest dobrze?
W odbywających się po projekcjach dyskusjach zarówno zaproszeni goście, jak i publiczność zwracali uwagę głownie na finansowe trudności, na jakie trafiają młodzi twórcy przy realizacji swych niekomercyjnych przedsięwzięć. I tak np. przybyła w zastępstwie reżysera filmu
"Peaches", Nicka Grosso, jego asystentka wyznała, ze w zamyśle Grosso film miał zupełnie inny początek, odrzucony przez irlandzkiego producenta jako "odpychający i zbyt gwałtowny". Film musiał zostać przemontowany i chociaż akcja rozgrywa się w Londynie, pieniędzy starczyło tylko na kilka dni zdjęć na zewnątrz, wnętrza natomiast musiały być dokręcone w tańszej Irlandii. Tam tez film wystartował w 16 kopiach w kwietniu, i o ile odniesie sukces, jesienią trafi również na brytyjskie ekrany.
Autorom festiwalu Britspotting należy pozazdrościć odwagi i możliwości zdobycia środków pozwalających na zorganizowanie w swym założeniu czysto artystycznej, nie przynoszącej zysków imprezy, która po roku zyskała zresztą swoja siostrzaną miniedycje w Hamburgu. Wypada życzyć polskim widzom, aby i nad Wisłą udało się kiedyś pokazać nie tylko wielkie hity, ale także te całkiem nieznane, a warte obejrzenia i chwili refleksji filmy młodej generacji zachodnich twórców.