Berlinale, dzień 8: Błędy, porażki, wypaczenia...

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Berlinale%2C+dzie%C5%84+8%3A+B%C5%82%C4%99dy%2C+pora%C5%BCki%2C+wypaczenia...-49390
Kolejnych premier doczekała się sekcja konkursowa. Tym razem bez większych fajerwerków. Swe filmy pokazali Richard Loncraine i Claudia Llosa. W Panoramie pokazano za to niemiecką superprodukcję biograficzną, "Hilde".

"My One and Only" potwierdza, że Renée Zellweger doskonale czuje się w realiach pierwszej połowy XX wieku. Po latach 20-tych ("Chicago"), 30-tych ("Człowiek ringu" i "Miłosne gierki") i 60-tych ("Do diabła z miłością"), przyszła pora na, tworzące największy chyba potencjał fabularny, lata 50-te. Potencjał, którego twórcy w żaden sposób nie wykorzystują. Co jest tym bardziej zaskakujące, że film ślizga się wokół niemal wszystkich idealnych do poruszenia zagadnień tamtego okresu: homoseksualizmu, segregacji rasowej, przemysłu filmowego, mitu o amerykańskim śnie. Żadne nie zostaje jednak w należyty sposób skomentowane czy obnażone. Zamiast tego Richard Loncraine buduje pośród nich mniej i bardziej wybredne gagi. Te pierwsze bazują przede wszystkim na micie zniewieściałego geja, co w wystarczającym stopniu określa niezobowiązujący do niczego ton całości. Reżyser nie wydaje się być zainteresowany wejrzeniem pod fasadę pozorów tej obłudnej dla Ameryki dekady, zdecydowanie bardziej intryguje go konstruowanie przygodowego kina drogi. Obserwujemy więc perypetie Ann Deveraux (Zellweger), która porzuca swojego niewiernego męża (Kevin Bacon) i zabiera dwóch synów w podróż w nieznane, usłaną barwnymi perypetiami. I choć jest to podobno historia prawdziwa, oparta na młodzieńczych wspomnieniach aktora George'a Hamiltona, to ogląda się ją jak jedną z przestarzałych historyjek sprzed 50 lat. Bo choć wydymająca swe pulchne policzki i małe usteczka Ann omyłkowo trafia do aresztu za prostytucję, zostaje okradziona przez autostopowiczów, zakochuje się w niezrównoważonym psychicznie kobieciarzu, to zawsze spada na cztery łapy. Nie ma tu miejsca na prawdziwe rozterki i dramaty - wszystkie zmiękczone są poduszką bezpieczeństwa starej konwencji, sugerującą, że życie to wesoła przygoda. I choć przeciwko niepoprawnemu optymizmowi nic nie mam, to reżyser tej opowieści nie zrobił nic, by przekonać mnie, że nie wciska mi kolejnego hollywoodzkiego kitu.

"The Milk of Sorrow", drugi film w dorobku młodej peruwiańskiej reżyserki Claudii Llosy, to nastrojowe kino alegoryczne, wpisujące się w poetykę takich opowieści jak "Płaczący las" Naomi Kawase czy "Jajko" Semiha Kaplanoglu. Autorka nie podchodzi na szczęście do swojej opowieści z przesadną dbałością o złożoność kolejnych niejasnych symboli. Llosa stara się raczej znaleźć złoty środek i zakorzenione głęboko w peruwiańskiej obyczajowości wierzenia sprowadza do pojedynczej i stosunkowo przystępnej alegorii rzutującej na cały film. Punkt wyjścia wydaje się być absurdalny, ale jego podstawą jest mroczny, naznaczony terrorem okres w najnowszych dziejach Peru (1980-2000). Młoda dziewczyna cierpi na tytułową przypadłość 'mleka smutku', według wierzeń dotykającą córki zgwałconych kobiet. W obawie przed wyimaginowanym gwałtem, Fausta umieszcza w swej pochwie... ziemniaka. Jest to jednak tyle strach przed przemocą, co afirmacja jej stanu ducha. Dziewczyna musi więc odbyć swego rodzaju podróż ku wybawieniu. "The Milk of Sorrow" spodoba się widzowi natchnionemu i wielbiącemu kino symboli, zwłaszcza, że Llosa robi co może, by swą historię uatrakcyjnić. Spokojne, wystudiowane kadry łączą się z melancholijną gitarą, a zbudowane na tej zasadzie sceny krążą po ekranie w poszukiwaniu naszej wrażliwości. Problem w tym, że w pewnym momencie reżyserka za bardzo skupia się na zdobyciu widza sprawdzonymi, artystycznie wyblakłymi smaczkami. Rezygnuje przy tym z chłodnego, acz barwnego realizmu, jaką cechowała się jej debiutancka "Madeinusa" i tu "The Milk of Sorrow" traci najwięcej, stając się czysto wyważoną zachcianką. A to każdy odbiorca odporny na pozorną głębię i audiowizualne smaczki z miejsca zauważy.

Pokazywana w sekcji Panoramy "Hilde" to z kolei kino biograficzne zrealizowane według sprawdzonej formuły. Historia Hildegard Knef, największej niemieckiej gwiazdy drugiej połowy ubiegłego wieku, nosi znamiona zachodnich wpływów i jako produkcja współfinansowana przez Warner Bros. jest odpowiednio spektakularna i...  płytka. Historia Knef to wymarzony materiał na dochodowe kino i tego potencjału nikt nie ośmiela się zmarnować. Heike Makatsch dwoi się i troi, by wypaść w roli Knef spektakularniej niż Marion Cotillard jako Edith Piaf, a scenarzyści zadbali, by oprócz miłosnych uniesień wpisać w opowieść także coś bardziej aktualnego. W tym wypadku jest to modne ostatnio odwoływanie się do odpowiedzialności całego narodu niemieckiego za zbrodnie hitlerowskie. Co ciekawe, obraz Kaia Wessela stara się unikać patosu i mimo, że bohaterowie jego filmu często miast rozmawiać, wymieniają się sloganami, całość ogląda się lepiej niż kolejnego "Raya" czy "Spacer po linie". "Hilde" najciekawsza jest w momentach obnażania mechanizmów show biznesu - interesujący jest tu epizod w Hollywood, gdzie za sprawą postaci samego Davida O. Selznicka poznajemy bezlitosne i tłamszące artystyczną wolność reguły systemu studyjnego. Każdy zafascynowany historią kina znajdzie w tych kilkudziesięciu minutach sporo dla siebie. Ale pomimo ciekawych epizodów i całkiem udanej kreacji Makatsch, film uderza przede wszystkim w zapotrzebowania widza masowego, któremu sprzedaje dumne idee. A te nie różnią się absolutnie niczym od tych serwowanych przez oscarowe wydmuszki z Hollywood.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones