Polska kinematografia nie ma odpowiednich funduszy na koprodukcje ani korzystnej oferty dla zagranicznych ekip filmowych - pisze "Rzeczpospolita".
Nasi producenci, mimo wysiłków i szukania za granicą partnerów koprodukcyjnych, których pieniądze stanowią dla nich "być albo nie być", przegrywają konkurencję z Czechami, Węgrami, Niemcami, Hiszpanami, a ostatnio nawet z Rumunami i Bułgarami.
Szacuje się, że w filmowym świecie krąży około miliarda amerykańskich dolarów, które muszą zostać gdzieś, poza Stanami Zjednoczonymi, wydane.
Hiszpanie otwierają się na Hollywood i na przemysł filmowy - na Wyspach Kanaryjskich wprowadzono już ulgi podatkowe dla instytucji medialnych i artystycznych, które zechciałyby tam pracować, a na Majorce rozbudowywane są studia Palma Pictures.
Czesi od dawna rozwijają studia w Barrandovie. Wytwórnia ma w Hollywood swoje przedstawicielstwo, gdzie można prowadzić pierwsze negocjacje. Dwa lata temu Amerykanie zostawili w Czechach 200 mln dolarów. Dzisiaj właśnie w Czechach robi zdjęcia do
"Olivera Twista" Roman Polański.
Węgrzy też niedawno ogłosili, że jeśli ktoś wyda u nich pieniądze na film, to wyjeżdżając, dostanie 20 proc. z powrotem. Bułgaria i Rumunia przyciąga zachodnie ekipy niskimi kosztami.
Koprodukcje są szansą dla naszej kinematografii. Jednak koproducent musi wnieść swój wkład, przynajmniej trzecią część kosztów. A polscy filmowcy nie mają pieniędzy. 750 tys. zł (ok. 160 tys. euro), jakie mogą otrzymać z Ministerstwa Kultury, to suma, która nie pozwala zaczynać negocjacji. Przeciętna koprodukcja europejska ma budżet 3 - 4 mln dolarów. Na Węgrzech producent, który znajdzie zagranicznego partnera, od państwa dostaje 50 proc. swojego wkładu. W Polsce - nie jest premiowany.
Polacy nie mają też korzystnej oferty dla tych ekip zagranicznych, które chcą skorzystać jedynie z ich usług. Na początku lat 90. poprzedniego wieku współpraca
Lwa Rywina ze
Stevenem Spielbergiem przy
"Liście Schindlera" sprawiła, że Polska zyskała w Hollywood bardzo dobrą markę. Potem szansa została zmarnowana.
Infrastruktura hotelowa i komunikacyjna jest w naszym kraju gorsza niż np. w Czechach i na Węgrzech. Ceny - wyższe. Transport, zakwaterowanie i wyżywienie - wszystko to kosztuje więcej. Za telefony trzeba zapłacić dziesięciokrotnie drożej niż np. w Niemczech. Do tego mamy zdewastowane studia. Brakuje magazynów kostiumów i rekwizytów.
W Nowym Jorku po wpłaceniu niewielkiej kwoty na rzecz miasta ekipy są przyjmowane z otwartymi ramionami. Wystarczy jeden dzień wcześniej uprzedzić o zamiarze kręcenia zdjęć w plenerze i ma się zapewnioną pomoc policji, gotowej nawet zamknąć na jakiś czas uliczny ruch. W Polsce załatwienie takiej sprawy może zająć nawet miesiąc.
Innym mankamentem jest brak "complition bond", czyli gwarancji ukończenia filmu. Nie ma u nas ani jednej firmy, która ubezpieczałaby produkcję filmową na wypadek przerwania zdjęć. O ulgach, odliczaniu VAT na usługi w ogóle nie ma co mówić.
Więcej o problemach polskich koprodukcji w dzisiejszej
"Rzeczpospolitej".