Cztery dni festiwalu już za nami. Dziś pokazane zostaną ostatnie filmy ubiegające się w tym roku o Złote Lwy, ale jak na razie ten festiwal nie ma wyraźnego faworyta. Wiele z obrazów, przed imprezą uznawanych za czarne konie imprezy, okazało się produkcjami zwyczajnie średnimi bądź nieudanymi.
"Od dawna nosiłem się z zamiarem, by zrobić film o Mironie Białoszewskim" - mówił podczas konferencji prasowej reżyser
Andrzej Barański - "powiedziano mi wtedy, że to nie jest na tyle wybitny poeta, by warto było podjąć się takiej realizacji".
Po latach powstał film kameralny, minimalistyczny, kręcony niemal całkowicie we wnętrzach. Zewnętrzna rzeczywistość dociera tu rzadko, zwłaszcza do mieszkania Mirona, gdzie zza pomalowanych na czaro okien prawie nie widać świata.
Andrzej Barański nie opowiedział historii poety. Tematem filmu
"Parę osób, mały czas" jest przyjaźń
Białoszewskiego i Jadwigi Stańczakowej, która była sekretarzem poety, a także jego przyjaciółką i opiekunką (scenariusz powstał w oparciu o
"Dziennik we dwoje" jej autorstwa). Oglądamy w filmie szczególny związek - niewidoma Jadwiga i nieradzący sobie z codziennością Miron to jeden z bardziej wzruszających związków, jakie zdarza się oglądać na ekranie.
"Parę osób, mały czas" to również opowieść o ludziach z tamtego okresu, zanurzonych w skomplikowaną rzeczywistość lat 70. a potem 80. W filmie pojawia się między innymi postać Artura Sandauera czy Marii Janion. "Uświadomiłem sobie, że mamy do czynienia ze szczególną bohemą" - mówił
Taderusz Sobolewski - "odległą od cyganerii paryskiej, czy nowojorskiej. Nikt tu nie pije, nie pali. W tym filmie wszystkie postacie sprawiają wrażenie sobie równych, nawet kucharka pełni tu wyjątkową rolę".
Duże brawa należą się aktorom.
Krystyna Janda i
Andrzej Hudziak zagrali wspaniale. Uderzające jest fizycznie podobieństwo filmowego Mirona do pierwowzoru postaci, jak również energia, jaką włożyli aktorzy, by pokazać tę szczególną relację dwojga wyjątkowych, zakochanych w sztuce ludzi. (dw)
Bardzo wiele obiecywałem sobie po nowym filmie
Jacka Bromskiego "Kochankowie roku tygrysa" - pierwszej polsko-chińskiej produkcji w historii kina. Niestety, mocno reklamowany i ciekawie zapowiadający się obraz jest - w moim przekonaniu - największym rozczarowaniem 30. FPFF.
Bohaterem filmu, którego akcja osadzona została w latach 1913 i 1914 (poza otwierającym obraz epizodem rozgrywającym się współcześnie) jest Wolski - były polski powstaniec i oficer, który podejmuje udaną próbę ucieczki z Syberii. Mimo odniesionych ran przepływa przez graniczną rzekę docierając do Chin, gdzie nieprzytomnego odnajduje go stary myśliwy. Mężczyzna zabiera uciekiniera do swojej chaty i otacza opieką z nadzieję, że ten szybko wróci do zdrowia. Myśliwy jest ojcem pięknej, 16-letniej córki a zarazem człowiekiem przezornym, Aby nie kusić losu zmusza dziewczynę do ścięcia włosów i przebrania się w męski strój. Ale, czy to może powstrzymać uczucia młodych?
Z niecierpliwością i nadzieją oczekiwałem na projekcję
"Kochanków roku tygrysa", o których
Jacek Bromski zawsze wypowiadał się z dużym zaangażowaniem. Liczyłem, że mając do dyspozycji spory (jak na chińskie warunki budżet), piękne plenery, utalentowanego operatora oraz doskonałego a zarazem jednego z najpopularniejszych aktorów w Polsce
Michała Żebrowskiego reżyser zrealizuje porywającą wizualnie opowieść miłosno-przygodową, jakiej rodzime kino dawno nie widziało. Tak się jednak nie stało.
"Kochankowie roku tygrysa" są obrazem przede wszystkim mocno nudnawym. Widz od początku wie, że piękna Song w końcu ulegnie urokowi przystojnego powstańca, ale kiedy do tego dochodzi film się... kończy. W
"Kochankach" prawie nic się nie dzieje. Bohaterowie wędrują po tajdze polując bądź sprawdzając zastawiane przez myśliwego sidła oraz prowadząc konwersacje o niczym. Wielu scen, które znalazły się w ostatecznej wersji obrazu, mogłoby zwyczajnie nie być a część dialogów zaznacza wątki niebędące później w żaden sposób kontynuowane. Ponadto fakt osadzenia akcji w Chinach nie niesie ze sobą niczego poza egzotycznym krajobrazem. Główny bohater jest, co prawda, świadkiem wielu przejawów tamtejszej kultury i obyczajów, ale nie sprawia wrażenia, jakby wyniósł z nich jakąś naukę. W gruncie rzeczy, gdyby akcja rozgrywała się na Mazurach (też mają ładne plenery) film byłby równie (nie)dobry. Przez 80 minut główny bohater snuje się po ekranie, by na krótko przed końcem zorientować się, że Song jest w rzeczywistością właścicielką ponętnej pary "cycuszków". W ciągu następnych 5 minut zatem ją uwodzi, pomiędzy młdymi wybucha płomienne uczucie i pojawia się napis KONIEC.
Piękne plenery miały być jednym z największych atutów produkcji. Niestety, nie dane nam było rozkoszować się nimi. Zdjęcia
Marcina Koszałki na pewno będą zachwycające, ale dopiero wtedy, kiedy twórcy dokonają transferu materiału na taśmę 35 mm. W Gdyni zaprezentowano nieukończoną jeszcze wersję filmu z taśmy Beta, która raziła wyblakłymi i spranymi kolorami odbierając
"Kochankom" sporą część ich magii.
Ponadto w filmie znalazło się kilka błędów, których tak doświadczony filmowiec jak
Bromski mógł uniknąć. W jednej ze scen widzimy rannego, ale w pełni przytomnego Wolskiego jedzącego zupę, którą karmi go żona myśliwego. Jednakże dopiero kilka tygodni później, kiedy okolicę pokrywa śnie (a akcja filmu rozpoczyna się latem) jesteśmy świadkami sceny, w której powstaniec budzi się i pyta się gdzie jest i jak znalazł się w chacie.
Naiwnością ze strony reżysera jest także próba przekonania widza, iż Wolski nie dostrzeże, że kręcąca się po podwórku Song jest dziewczyną a nie chłopakiem. Samo ścięcie pięknych, długich włosów niewiele pomaga w mistyfikacji, kiedy "młodzieniec" ma pod bluzką wyraźnie zarysowane... piersi. Wolski musiałby być ślepy albo cierpieć na cyngę, której mógłby nabawić się na Syberii, żeby tego nie zauważyć. Już przed wojną
Jadwiga Smosarska udając mężczyznę w komedii
"Czy Lucyna to dziewczyna?" owijała swój biust bandażem. Dziwię się, że z tego rozwiązania nie skorzystała Song. W końcu bandaże w myśliwskiej chatce były.
Krajobrazu rozpaczy dopełnia rozgrywający się współcześnie finał. Obraz kończy się wypowiadaną przez polskiego konsula kwestią, której "głębia i przesłanie" (Uwaga! Ironia) przyprawiły mnie o parkosyzmy śmiechu. Szkoda tylko, że na najzabawniejszy fragment filmu musiałem czekać ponad 100 minut. (mk)
Przyjemnie zaskoczył nas natomiast, pokazywany w ramach festiwalu kina niezależnego,
"Towar" Abelarda Gizy - film, który na początku przyszłego roku, dzięki firmie Vivarto, wejdzie do normalnej dystrybucji. Nawiązujący stylistyką do kina
Quentina Tarantino obraz opowiada historię trzech kumpli postanawiających dokonać zuchwałego napadu na lokal miejscowego gangstera. Niestety, nie wszystko da się przewidzieć a konsekwencje tego czynu okażą się tragiczne w skutkach.
"Towar" zwraca na siebie uwagę przede wszystkim sprawnie poprowadzoną intrygą i przemyślanym scenariuszem.
Giza umiejętnie wykorzystuje ze sobą możliwości, jakie niesie ze sobą zaburzona chronologia, by wprowadzić do fabuły szereg znaczących zwrotów akcji. W rezultacie
"Towar" to nie tylko przykład solidnego kina sensacyjnego, ale również swoista gra z widzem, który do końca nie ma pewności jak zakończy się cała historia.
Wydarzenia ilustruje dynamiczna muzyka Jakuba Mańkowskiego, lidera zespołu PNEUMA. Na ścieżce dźwiękowej usłyszeć możemy również piosenkę "Odnajdę ją", którą Mańkowski nagrał wspólnie z Patrycją Markowską oraz dynamiczny
"Towar", w którym Jakuba wsparł Liber.
Jedyne, co autentycznie przeszkadza w
"Towarze" to aktorstwo. Niestety, choć w obsadzie nie zabrakło profesjonalnych aktorów, niejednokrotnie zachowują się oni na planie jak amatorzy. Wydaje mi się, że w tym przypadku można jednak na to przymknąć oko.
Abelard Giza udowodnił, bowiem, że za mniej niż 1000 złotych można w naszym kraju nakręcić inteligentny i przemyślany film sensacyjny z zaskakującą intrygą. Polecam. (mk)
Jednym z największych wydarzeń tegorocznego festiwalu miała być premiera
"Wróżb kumaka" Roberta Glińskiego - ekranizacji głośnej powieści Guntera Grassa. Piszę miała, ponieważ mimo potencjału tkwiącego w historii oraz doborowej obsady, nie udało się
Glińskiemu zrobić obrazu wybitnego.
Akcja filmu rozpoczyna się w 1989 roku w Gdańsku, gdzie przypadkowo na ulicy poznają się ON - Aleksander, niemiecki profesor oraz ONA - Aleksandra, Polka urodzona w Wilnie. Para przypada sobie do gustu a z sympatia z czasem przeradza się w miłość.
Chcąc przyczynić się do pojednania skłóconych w przeszłości narodów zakładają Polsko-Niemieckie Towarzystwo Cmentarne, aby dać prawo zmarłym do swoistego powrotu na ziemie rodzinne.
Fabularnie
"Wróżby kumaka" są opowieścią o późnej, dojrzałej miłości łączącej dwoje ludzi po przejściach. Aleksander w młodości był w Hitlerjugend, Aleksandra członkinią ZMP. Choć dorastali w innych krajach i różnych czasach ich życiorysy są bardzo podobne. Niestety,
Gliński nie wiedział, jak połączyć wątek miłosny z dyskusją na temat polsko-niemieckich animozji. Miłość Aleksandra i Aleksandry nie rozgrywa się na tle historycznych krzywd i zatargów, ale sama staje się ich areną. Świeżo poznani kochankowie zamiast rozmawiać o sobie prowadzą rozważania na temat przeszłości i nieporozumień. "My zawsze będziemy pluć wam w twarz, a wy kraść nam samochody" - mówi w pewnym momencie Aleksander.
Wątek miłości dojrzałych zaprezentowany został przez reżysera w sposób niewiarygodny. Poza kilkoma scenami, jak na przykład spotkanie pary z jedną z córek profesora, która bardziej niż szczęściem swojego ojca interesuje się, czy po ślubie będzie miał z nową żoną wspólnotę majątkową, niewiele w nim prawdy.
Nieco przeszkadzała mi również pewna naiwność fabularna. Ważną rolę w historii odgrywa stara Kaszubka Erna (rewelacyjna
Dorothea Walda). Kobieta, za każdym razem, kiedy bohaterowie mają jakiś problem, pojawia się i podsuwa im właściwe rozwiązanie. Można to kupić za pierwszym, bądź drugim razem, ale kiedy taka sytuacja powtarza się kilkakrotnie zaczynamy traktować Ernę jak baśniową dobrą wróżkę.
Na szczęście w filmie nie zabrakło akcentów humorystycznych. Głównie dzięki nim historia kochanków daje się w miarę dobrze oglądać nie zmieniając się w nudny i męczący traktat na temat dawnych krzywd i nieporozumień.
"Wróżby kumaka" zwracają na siebie uwagę również aktorstwem. Oprócz odtwórców głównych ról:
Krystyny Jandy i
Matthiasa Habicha doskonałe, choć epizodyczne kreacje stworzyli
Marek Kondrat (najzabawniejsza postać w filmie) oraz
Krzysztof Globisz.
Ekranizacja powieści Guntera Grassa nie jest filmem złym. W moim przekonaniu pozostaje jednak daleko w tyle, za doskonałą
"Cześć Tereska", za który reżyser w 2001 roku otrzymał Złote Lwy. (mk)
Kolejną produkcją niezależną, która sprawiła, że ponownie uwierzyłem w polskie kino offowe okazał się
"Ugór" Dominika Matwiejczyka - autora pokazywanej w zeszłym roku w Gdyni
"Krwi z nosa".
Akcję nowego filmu
Matwiejczyk osadził na wsi, a jej bohaterami uczynił dwóch braci opiekujących się starą, schorowaną i przykutą do łóżka matką. Młodzi ludzie ukrywają przed nią, że wyprzedali cały inwentarz, maszyny i ziemię. Starszy z braci, Jan, terroryzuje młodszego Tomasza wprowadzając rygor i dyscyplinę. Tomasz chciałby sprzedać resztę dobytku i wyprowadzić się ze wsi. Poznaje samotną matkę z dzieckiem. Jan jej nie akceptuje. Tragedia wisi na włosku…
Oglądając filmy Matwiejczyków zawsze miałem takie uczucie, że nawet, jeśli podejmują tematy trudne (
"Homo Father") to nie potrafią uciec w nich od komedii.
"Ugór" pokazuje, że nie jest to już regułą.
Ciekawa, solidnie zagrana oraz ilustrowana niezłą muzyką historia wciąga i angażuje widza, który autentycznie przejmuje się losami bohaterów. Brawa należą się w tym miejscu szczególnie
Bodo Koxowi udowadniającemu, że z filmu na film staje się nie tylko coraz lepszy, ale również nie boi się trudnych ról.
Oczywiście mistyfikacja braci w końcu wychodzi na jaw. Scena, w której staruszka odkrywa ponurą prawdę jest prawdziwie piękna i przejmująca. Aż żal, że później historia wpada w nawinie melodramatyczny ton, który - jak dla mnie - brzmiał nieco fałszywie. Mimo tego mankamentu gorąco polecam.
Czwarty dzień festiwalu zakończyliśmy projekcją najnowszego filmu zrealizowanego w ramach telewizyjnego cyklu
"Święta Polskie" pt.
"Barbórka" w reżyserii
Macieja Pieprzycy - autora doskonałego
"Inferno" z 2001 roku.
"Barbórka", co do której idąc do kina nie miałem zbyt wygórowanych oczekiwań, okazała się jednym z najlepszych filmów pokazywanych podczas tegorocznego festiwalu. Pełna optymizmu opowieść o młodej dziewczynie, pracownicy kopalni, która poznaje zaproszonego do miasta gwiazdora telewizyjnego serialu - specjalnego gościa górniczego święta, podbiła serca widzów nie tylko emanującym z niej ciepłem, ale również solidnym aktorstwem i wiarygodnym, niewydumanym scenariuszem.
Spotkanie Basi i Jakuba - bo tak nazywają się główni bohaterowie - okazało się dla każdego z nich niezapomnianą przygodą, dzięki której dowiedzieli się czegoś o sobie, swoich światach i wyciągnęli naukę na przyszłość. Mimo nieco bajkowej konwencji reżyser nie "dopowiedział" swojej historii do samego końca. Otwarte zakończenie pozwalające na dowolność interpretacji to jeszcze jeden z atutów filmu.
Duże brawa należą się Pieprzycy za dobór aktorów.
Marcin Dorociński w roli pyszałkowatego gwiazdora jest rewelacyjny. Równie dobrze wypadła debiutująca na ekranie
Iwona Sitkowska - studentka czwartego roku szkoły aktorskiej w Krakowie. Wśród odtwórców ról drugoplanowych uważni widzowie dostrzegą członków śląskiego kabaretu RAK, jak również
Jacka Borusińskiego i Dariusza Babińskiego- filary kabaretu
MUMIO.
"Nie chciałem opowiadać o patologiach Śląska. O bezrobociu, alkoholizmie i prostytucji" - mówił na konferencji prasowej
Maciej Pieprzyca. "Obecnie powstaje kilka produkcji o tej tematyce. Moim celem było pokazanie, że istnieje również inny Śląsk. Z problemami, ale bez patologii. Takie nieco magiczne miejsce, w którym najważniejsza jest tradycja". (mk)
Czwarty dzień festiwalu, a my wciąż nie mamy swojego faworyta. Owszem, w programie nie zabrakło filmów udanych, ale też żaden z nich nie okazał się dziełem na miarę
"Wesela", czy
"Mojego Nikifora". Mamy nadzieję, że ostatni dzień festiwalu to zmieni. W chwili, kiedy piszę te słowa Dominika ogląda najnowszy film
Doroty Kędzierzawskiej "Jestem", do którego muzykę napisał sam
Michael Nyman. Później wybieramy się na
"Odę do radości", o której w kuluarach krążą bardzo pozytywne opinie, by dzień zakończyć pokazywanym poza konkursem filmem
Janusza Majewskiego "Po sezonie".
Dla kogo te filmy? - podsumowanie festiwalu w Gdyni "Komornik" Feliksa Falka zdobywa Złote Lwy Kędzierzawska faworytem - piąty dzień festiwalu w Gdyni "Na razie bez rewelacji" – festiwal w Gdyni na półmetku Drugi dzień festiwalu w Gdyni "Jezus Chrystus też nie wszystkim się podobał" - ruszył festiwal w Gdyni Lista filmów konkursowych