Sztandary wojny powiewają dziewiątego dnia festiwalu

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/Sztandary+wojny+powiewaj%C4%85+dziewi%C4%85tego+dnia+festiwalu-38224
Coraz bliżej końca festiwalu i choć w sobotę wieczorem przyznano nagrody konkursowe, projekcje potrwają jeszcze w niedzielę. A zatem wciąż jeszcze można zmienić losy najważniejszej nagrody festiwalu, tej przyznawanej przez publiczność.

A co ciekawego zaproponowali organizatorzy w sobotę? Głównie spojrzenie na wojnę.

"Leningrad" to międzynarodowa produkcja, która przenosi widzą do oblężonego, skazanego na zagładę miasta, któremu sowieckie władze nie pozwalają umrzeć. Za cenę milionów istnień, Leningrad przez prawie trzy lata bronił się przed niemieckimi atakami. Obraz Burawskiego to historia pierwszych miesięcy blokady.

Bohaterkami filmu są dwie kobiety. Pierwsza to brytyjska dziennikarka, z pochodzenia Rosjanka, która przebywa w Moskwie jako korespondentka wojenna. Druga to milicjantka pracująca w Leningradzie. Kobiety spotkają się i zaprzyjaźnią się, kiedy dziennikarka, uznana za zmarło zostanie porzucona w głodującym mieście. To jej oczami widz ogląda straszliwą tragedię mieszkańców Leningradu z jednej strony ciągle bombardowanych przez Niemców, z drugiej umierający z głodu pozbawieni wystarczającej dawki pożywienia.

"Leningrad" jest obrazem dalekim od doskonałości. Razi przede wszystkim przaśny, a miejscami wręcz naiwny scenariusz. Reżyser odwołuje się do wytartych chwytów, by wywołać emocje u widza, a jednocześnie unika scen bardziej kontrowersyjnych (jak choćby kanibalizm, któremu poświęcono niewiele miejsca i tylko w odniesieniu do szaleńców pozbawionych z głodu wszelkiego rozsądku, co dalekie jest od prawdy). Mimo wszystkich tych wad, obraz jest jednak na tyle sprawnie zrobiony, że daje się go obejrzeć. A dzięki skoncentrowaniu się na jednostkowej historii, daje widzom szansę na przeżycie choć trochę wzruszeń i emocji. (mp)

Nie wszyscy wysłannicy Filmwebu potraktowali rosyjski obraz z równą pobłażliwością. Fałsz pogania fałsz, a głupota leje się z ekranu nieprzebranym strumieniem. Reżyser nie panuje nad fabułą - grający ukochanego bohaterki Gabriel Byrne znika z ekranu na przeszło godzinę, zamiast w dramatycznych okolicznościach prowadzić poszukiwania. W Rosji Sowieckiej każdy obowiązkowo zna język angielski - przecież to oczywiste, prawda? Wyzłośliwiam się nad "Leningradem", bo mnie zawiódł. Burawskiemu udało się zaangażować do projektu znane nazwiska z USA, ale nie umiał ich poprowadzić przed kamerą. Film błąka się gatunkowo między tanim melodramatem, wojenną kolubryną a wzruszającą pocztówką z umierającego miasta. A miało być tak pięknie... (łm)

Sobota okazała się wyjątkowo obfita w wojenne filmy. "Beaufort" to izraelski kandydat do Oskara. Powiedzmy sobie od razu, że nieudany. Fabuła koncentruje się na losach tytułowej bazy wojskowej bombardowanej bez przerwy przez Libańczyków. Z początku reżyser zmyślnie myli tropy każąc widzowi skierować sympatię widza w stronę nowo przybyłego żołnierza - specjalistę od rozbrajania bomb. Jak to mówią: saper myli się tylko raz...

Dalej jest już tylko nuda (brak podnoszących adrenalinę sekwencji batalistycznych) i trochę rozterek moralno-patriotycznych na poziomie "Pana Wołodyjowskiego". Film nie wnosi ciekawego głosu do tematu konfliktu Izraelem a Libanem. Powtarza za to wytarte banały: wojna jest zła i nielogiczna, a umieranie na niej jest bez sensu... Może gremium hollywoodzkie nabierze się na te slogany. Ja wychodzę z Sali kinowej ziewając ostentacyjnie. (łm)

Choć o obu powyższych obrazach można powiedzieć wiele złego, to i tak są one lepsze niż chociażby argentyńskie "W międzyczasie". Jak czytamy w katalogu, miał to być 'portret mieszkańców Buenos Aries'. Zamiast tego otrzymujemy smęcenie po próżnicy reżysera, który coś chce powiedzieć, tylko nie wie co ani jak.

Po ekranie przemyka kilka postaci, które łączą ze sobą różnego rodzaju więzy emocjonalne bądź zawodowe. Przez cały film w zasadzie nic się nie dzieje. Niby bohaterowie coś czynią, lecz są to rzeczy bez większego znaczenia dla fabuły. Zresztą "W międzyczasie" tak naprawdę nie ma żadnej wymowy. Film prowadzi donikąd. Nie stawia pytań, nie diagnozuje, nie prowokuje. Nie ma myśli przewodniej, nie ma przesłania, nie ma nawet taniego moralizowania. Po prostu kilka osób przez niespełna dwie godziny marnuje czas widzów.

Fakt, aktorsko obraz sprawuje się całkiem nieźle. Tylko co z tego, kiedy kreacje te giną przygniecione bezsensem całego przedsięwzięcia. (mp)

Nie bardzo wiem również czym ma być i czemu służyć dokument "John Waters: Same świństwa". Już samo użycie terminu 'dokument' nobilituje obraz ponad miarę. Tak naprawdę jest to po prostu zapis występu Watersa, który przed publiką opowiada o swojej karierze. I choć obraz zdaje się mieć reżysera nie wiem do czego sprowadzać by się miała jego rola. Chyba tylko do pokierowania montażystą.

Sam monolog wspominkowy Watersa jest interesujący i zabawny. Reżyser opowiada o swoich filmach, komentuje współczesny świat i zachodzące w nim zjawiska. Wszystko to czyni z typową dla siebie ironią i ostrym, ciętym humorem. Jest znakomitym gawędziarzem i aktorem i łatwo wchodzi w kontakt z widownią. Dla wszystkich fanów autora "Różowych flamingów", "Lakieru do włosów" czy "W czym mamy problem?" jest to oczywiście lektura obowiązkowa. Jednak zdecydowanie lepiej byłoby być na widowni słuchać Watersa na żywo, niż siedzieć przed ekranem i oglądać wszystko nagrane na taśmie. (mp)

"Mister Lonely" to kolejny z obrazów kompletnie innych od typowego kina. Tegoroczny festiwal warszawski ma ich zaskakująco dużo w programie. Dzieło Harmony'ego Korine'a to tak naprawdę dwa filmy, których historie są naprzemiennie pokazywane widzom.

Pierwszy z nich to opowieść o Hiszpanie udającego w Paryżu Michaela Jacksona. Chłopak w zasadzie cały czas żyje podmienioną osobowością, gdyż w ten sposób łatwiej jest mu się zmierzyć ze światem. Pewnego dnia spotyka podobną sobie osobę w postaci kobiety udającej Marilyn Monroe. Od niej dowiaduje się o istnieniu komuny zamieszkałej w całości przez ludzi udających sławne postaci (niekoniecznie prawdziwe). Przez pewien czas będzie tam mieszkał doświadczając radości i smutków, by koniec końców zrozumieć, że nawet tam nie ucieknie od konsekwencji bycia sobą.

Drugi film to historia katolickiej misji prowadzonej przez energicznego, nieco przesadzającego z kawą i alkoholem księdza oraz grupę radosnych zakonnic. Pewnego dnia podczas zrzutu paczek z żywnością nad wioską w odludnym zakątku tropikalnego lasu, jedna z zakonnic wypada z samolotu. Podczas spadania na ziemię gorąco modli się do Boga i po upadku wstaje... nieco otumaniona, lecz żywa i w jednym kawałku. Przekonuje pozostałe zakonnice, by również w pełni zaufały Bogu i także skakały z samolotu bez spadochronu. Ruch w końcu zwraca uwagę Watykanu, a papież ostatecznie ogłasza, że w misji miał miejsce rzeczywisty cud.

Z pozoru obie historie nie mogłyby być bardziej różne. Jest jednak rzecz, którą dzielą ze sobą - tragiczne zakończenie. Obie komuny kończą w niezbyt przyjemny sposób za sprawą swych przywódców (Charliego Chaplina w pierwszym filmie i księdza w drugim). Nie chcą psuć zabawy, nie będę wdawał się teraz w szczegóły. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że w obu przypadkach tragedia jest skutkiem wymuszonej przez lidera zmiany, która burzy idylliczny porządek rzeczy.

Jak każdy eksperyment, tak i "Mister Lonely" jest obrazem, który każdy z widzów musi ocenić sam. Nie ma tu łatwych i uniwersalnych odpowiedzi, kluczy do tajemnic jest tyle, ilu widzów. Niestety z tego też powodu obraz Korine'a jest dziełem hermetycznym, który prawdopodobnie zostanie odrzucony przez szerszą publikę. Tym bardziej zaskakuje udział w projekcie tak znanych osób jak Diego Luna, Werner Herzog, Samantha Morton czy Leos Carax. Ciekaw jestem czym reżyser przekonał ich do występu w "Mister Lonely". (mp)