FilmWeb: Jakie doświadczenia wyniósł Pan z pracy nad swoim debiutem reżyserskim, filmem "Lost Souls"?
Janusz Kamiński: Zrozumiałem wagę wszystkich elementów składających się na produkcję filmu: scenariusza, promocji, dystrybucji. Może dzięki temu stanę się lepszym operatorem. Łatwiej mi teraz zrozumieć ogrom pracy reżysera, bo sam przez to przeszedłem. Wiem, jak ważny jest czas podczas robienia zdjęć, zdaję sobie sprawę, że liczy się każdy kwadrans. Stałem się też bardziej komunikatywny.
FilmWeb: Czy miał Pan trudności z zebraniem funduszy na to przedsięwzięcie?
Janusz Kamiński: Nie, ponieważ zwrócono się do mnie z propozycją zrobienia filmu, kiedy jego budżet był już ustalony. Autor scenariusza, który usiłuje zdobyć pieniądze na realizację swojego projektu, może mieć z tym poważne trudności. Mnie to na szczęście nie dotyczyło, bo zostałem wynajęty do konkretnego zdania w momencie, kiedy wiadomo już było, że film powstanie. Pracowałem nad gotowym scenariuszem, który zresztą został odnaleziony przez firmę Meg Ryan - z tego względu, jej nazwisko figuruje w spisie producentów.
FilmWeb: Autorem zdjęć do Pańskiego filmu jest Mauro Fiore. Nie chciał Pan sam stanąć za kamerą?
Janusz Kamiński: Robienie zdjęć to strasznie ciężka praca - jako reżyser nie chciałem brać na siebie takiej dodatkowej odpowiedzialności, bo mógłbym sobie po prostu ze wszystkim nie poradzić. Dlatego poprosiłem o pomoc mojego przyjaciela, Mauro Fiore. Podział obowiązków między reżysera i operatora wydał mi się naturalny. Poza tym, Mauro wypracował sobie swój odrębny styl, który bardzo mi odpowiada. Liczę na to, że jeśli wyreżyseruję jeszcze parę filmów, mi również uda się ukształtować pewien rozpoznawalny styl wizualny. Kiedy zacząłem pracować ze Spielbergiem, wniosłem do jego nieco cukierkowego świata więcej realizmu. Reżyser i operator powinni sobie ufać - to pomaga w pracy. Tego rodzaju relacje zawodowe łączą mnie z Mauro i ze Stevenem. Działamy instynktownie i w efekcie nasze dwa światy się spotykają.
FilmWeb: Jakie względy zadecydowały o doborze aktorów?
Janusz Kamiński: Wytwórnie chcą obsadzać w swoich filmach gwiazdy, bo to gwarantuje duże zyski. Ja na szczęście miałem pełną swobodę w doborze aktorów. Winona Ryder i Ben Chaplin, to był mój wybór. Wiem, że moi przyjaciele, którzy czasami chcą zatrudniać aktorów mniej znanych, napotykają opór producentów. Koszty produkcji filmu są tak wielkie, że wytwórnie nie chcą ryzykować klapy. W Hollywood istnieje lista piętnastu najlepiej opłacanych aktorów, którzy gwarantują największe wpływy finansowe. Ponieważ ja dopiero się uczę pracy z aktorami, staram się angażować tych artystów, którzy są mistrzami w swoim fachu i w trakcie kręcenia zdjęć staram się im nie przeszkadzać w pracy. To samo odnosi się do operatorów. Kiedy ktoś mnie zatrudnia, zna moją pracę - powinien mi więc zaufać. Zanim zatrudnisz aktorów, musisz poznać ich dorobek, wtedy nie będziesz miał z nimi problemów. Dlatego ja w zasadzie nie prowadziłem aktorów, myśmy po prostu rozmawiali o intencjach danej sceny.
FilmWeb: Nie chciał Pan obsadzić w swoim debiucie żony - Holly Hunter?
Janusz Kamiński: Chciałem, ale ona w tym czasie grała w innym filmie.
FilmWeb: Na konferencji prasowej powiedział Pan, że współpracował z Rogerem Cormanem. Przy jakich filmach?
Janusz Kamiński: Przy bardzo wielu, zrealizowaliśmy wspólnie około jedenastu filmów. To była bliska i długa współpraca.
FilmWeb: Czy nie kusiło Pana, aby w swoim debiucie reżyserskim zaczerpnąć nieco ze specyficznej tradycji kina kultowego, które stworzył właśnie Corman, realizując horrory klasy B?
Janusz Kamiński: Na dobrą sprawę, to była nawet klasa C albo D (śmiech).
Nie, nie chciałem odwoływać się do tamtych doświadczeń, zamierzałem zrobić coś zupełnie odmiennego. Chociaż mój film także należy do gatunku kina grozy, to bardziej zależało mi na stworzeniu thrillera psychologicznego. Zwłaszcza w trakcie montażu, udało się wypracować w wielu scenach napięcie, które nie opiera się na fizycznej przemocy. Dzięki temu, że byłem w szkole filmowej, gdzie odebrałem gruntowne wykształcenie, wiedziałem jak pracować nad filmem na etapie montażu i mam nadzieję, że udało mi się osiągnąć taki efekt, jak zamierzałem.
FilmWeb: Czy właśnie dlatego nie umieścił Pan w filmie nadmiernej liczby krwawych scen, choć jak Pan mówił na konferencji prasowej, niektórzy widzowie, zwłaszcza młodsi, domagali się tego podczas pokazu testowego?
Janusz Kamiński: Widzowie mogą się domagać różnych rzeczy, ale to ja jestem autorem i to nadal mój film. Zresztą, kino może czasem pełnić wobec widza funkcję edukacyjną, ucząc innych rozwiązań i innej wrażliwości.
FilmWeb: Powiedział Pan, że został wynajęty do realizacji "Lost Souls". Czy dystans, z jakim opowiada Pan o produkcji swojego filmu, spowodowany jest różnicą, dzielącą sposób traktowania sztuki filmowej w Europie i Ameryce?
Janusz Kamiński: Traktuję ten film z dużym zaangażowaniem. Tyle tylko, że nie jest to film, o którego zrobieniu marzyłem od zawsze. Ale zdecydowałem się na realizację "Lost Souls" dlatego, że spodobał mi się temat. Rzeczywiście, zostałem wynajęty, ale większość reżyserów w Ameryce jest do wynajęcia i nie jest to wcale negatywne określenie. W Europie panuje odmienne podejście do kręcenia filmów, ale tutaj film wyprodukowany za 20 mln dolarów uznawany jest za superprodukcję, natomiast w Ameryce uznaje się to za stosunkowo niski budżet - dzięki temu, w Ameryce, reżyser filmu za 20 mln ma nieograniczoną swobodę twórczą. ¦redni budżet filmu to 40 mln dolarów, ale powstaje przecież sporo obrazów, których koszt realizacji przekracza 100 mln - na ich promocję przeznacza się 50 mln, w sumie koszty wynoszą 150 mln dolarów.
FilmWeb: Ile kosztowało "Lost Souls"?
Janusz Kamiński: Powyżej 30 mln dolarów.
FilmWeb: W press bookach do filmu "Lost Souls" umieszczono zdjęcie z lewitującą Winoną Ryder. Dlaczego ta scena nie znalazła się w filmie?
Janusz Kamiński: Ponieważ pewne rzeczy są już tak doskonale zrobione, że nie wolno ich powielać, bo można narazić się na śmieszność. Gdybym zostawił tę scenę, mój film automatycznie porównywany byłby do "Egzorcysty" Friedkina. Chociaż "Egzorcystę" uważam za arcydzieło, to chciałem uniknąć posądzeń o plagiat.
FilmWeb: Z jakim przyjęciem spotkał się "Lost Souls" w Ameryce?
Janusz Kamiński: Było o nim dość głośno i zarobił już 20 mln. Oczywiście, gdyby zarobił 40, byłoby lepiej, ale i tak uważam, że to nieźle. Niestety, najważniejsze staje się to, jaki zysk przynoszą twoje filmy.
FilmWeb: Czy mógłby Pan wskazać reżyserów, których Pan podziwia i z którymi najbardziej pragnąłby Pan pracować?
Janusz Kamiński: Już z takimi pracuję. Pracuję właśnie z tymi, których podziwiam.
FilmWeb: A czy wśród polskich reżyserów również są tacy, z którymi chciałby Pan pracować?
Janusz Kamiński: Słabo orientuję się we współczesnym kinie polskim. Ci ludzie, których znam, należą w większości do pokolenia, które już odchodzi. Oczywiście bardzo chciałbym pracować z Andrzejem Wajdą i Romanem Polańskim, ale jak do tej pory, nie otrzymałem od nich propozycji.
FilmWeb: Potrafi Pan wymienić swoich mistrzów wśród operatorów?
Janusz Kamiński: Jest ich wielu. Jeśli miałbym kogoś wyróżnić, to chyba Rogera Deakinsa.
FilmWeb: A film, do którego zrealizowano najlepsze zdjęcia wszech czasów?
Janusz Kamiński: Każdy film nakręcony przez Rogera Deakinsa.
FilmWeb: Kiedy postanowił Pan zostać operatorem?
Janusz Kamiński: Stało się to już w Ameryce. Wyjechałem tam w wieku 20 lat. Wiedziałem, że chcę zostać artystą. Moim marzeniem nie było kupno telewizora i samochodu. Urok dorastania w komunizmie polega na tym, że nie ma pieniędzy i nie rozmawia się o nich - zwłaszcza, gdy jesteś młody. Kiedy wyjeżdżałem, jedyną rzeczą, którą chciałem sobie kupić, były dżinsy i tak mi trochę zostało. Pieniądze wciąż nie są dla mnie najważniejsze, bardziej liczy się wolność wyboru i twórczej ekspresji. I to wszystko udało mi się odnaleźć w Hollywood. Wybrałem fotografię jako formę wypowiedzi artystycznej. Kiedy poszedłem do szkoły filmowej, początkowo nie wiedziałem co wybrać. Interesowałem się montażem, ale praca montażysty oznacza długie godziny, spędzane samotnie w zamkniętym pomieszczeniu, a ja bardzo lubię ludzi - dlatego zdecydowałem się na zdjęcia.
FilmWeb: Czy w Hollywood operator traktowany jest jak artysta?
Janusz Kamiński: Status operatora nie zależy od miejsca, w którym się pracuje. Albo się jest artystą, albo nie. Dzięki temu, że zdobyłem dwa Oscary, nie muszę ciągle udowadniać, że znam się na swojej dziedzinie twórczości. Ktoś, kto mnie zatrudnia do zrobienia zdjęć, zna filmy, które nakręciłem wcześniej i wie czego się po mnie spodziewać. Kiedy się już zdobędzie pewną pozycję zawodową, trzeba wykonywać swoją pracę najlepiej, jak to możliwe. Należy w nią wkładać całe serce i kierować się intuicją. Nie wolno sobie pozwolić na nadmierne intelektualizowanie, bo wtedy wszystko nad czym pracujesz, zaczyna się robić wykalkulowane i zimne. Zawsze jestem emocjonalnie zaangażowany w swoją pracę i nie staram się zrozumieć dlaczego. Ivan Paser, czeski reżyser, mówił, że trudno mu robić filmy w Ameryce, bo tam wszyscy chcą wiedzieć, o czym jest dany film. A jeżeli możemy opowiedzieć o czym jest film, to po co go robić? Zgadzam się z tym. Poza tym, trudno być artystą w zawodzie operatora, który czasami przypomina bardziej rzemiosło. Może zresztą w tej profesji nie trzeba wielu artystów? Wystarczy, że jest ich kilku i są szanowani. Wśród operatorów zdecydowanie więcej jest rzemieślników. Rzemieślnicy są potrzebni w każdej profesji. Trzeba być dobrym rzemieślnikiem, żeby stać się prawdziwym artystą. Należy jednak uważać, żeby warsztat nie przesłonił artystycznej inwencji.
FilmWeb: Skąd bierze się fenomen polskich operatorów w Hollywood?
Janusz Kamiński: W Hollywood pracują nie tylko polscy operatorzy. Sporo jest tam również Włochów, Niemców, Rosjan, Anglików i Australijczyków. Hollywood jest bardzo otwartym miejscem - jeśli ktoś jest dobry, znajdzie tam pracę. Ta popularność operatorów obcego pochodzenia wynika z ich specyficznego i odmiennego punktu widzenia. Hollywood zawsze wyławia ludzi, którzy mają odmienne i świeże spojrzenie. Ale jest przy tym również bardzo konserwatywne, dlatego nie można się posunąć za daleko w eksperymentach artystycznych. To co robisz, musi być zrozumiałe, komunikatywne, musi docierać do ludzi. Kino potrzebuje widzów. Znacznie mniej jest zagranicznych aktorów, niż operatorów, ale wynika to z bariery językowej - jeśli ktoś gra Amerykanina, to musi mieć amerykański akcent.
FilmWeb: Czy udziela Pan jakichś wskazówek młodym adeptom tego zawodu?
Janusz Kamiński: Ja sam jeszcze jestem młody (śmiech). Otrzymałem Oscara jako najmłodszy operator. Staram się inspirować twórców młodszego pokolenia. Pozwalam im myśleć, że są w stanie osiągnąć wszystko. Nie robię typowych warsztatów, ale zawsze podczas pracy nad filmem, biorę kilku studentów, którzy mogą się przy mnie czegoś nauczyć i uwierzyć, że uda im się osiągnąć wszystko, cokolwiek zamierzyli.
FilmWeb: Ma Pan już ugruntowaną i wyjątkowo silną pozycję zawodową. Zdobył Pan dwa Oscary. Jaki jest Pana stosunek do ceremonii wręczania nagród Akademii?
Janusz Kamiński: Miło dostawać nagrody. Przykro, kiedy się ich nie dostaje. Podczas ceremonii trzeba się naturalnie uśmiechać, bo w czasie odczytywania nazwiska zwycięzcy, każdy z nominowanych ma przed sobą kamerę. To olbrzymi spektakl, w którym każdy gra swoją rolę.
FilmWeb: Czy na Camerimage obejrzał Pan jakieś filmy?
Janusz Kamiński: Widziałem film Kolskiego - bardzo mi się podobał, chociaż nie wszystko zrozumiałem.
FilmWeb: Jakie ma Pan preferencje, jeśli idzie o warsztat operatorski? Czy efekty komputerowe, wykorzystywane w filmie, jak to było np. w "Jurrasic Park", utrudniają pracę operatora?
Janusz Kamiński: Jeśli zatrudnia się dobrych specjalistów od efektów, którzy gotowi są podjąć nowe wyzwania, eksperymentować, to można osiągnąć wszystko, co się wymyśli. Chodzi o to, żeby nie zmuszać ludzi do wykonywania zadań, do których nie są przekonani, ale stworzyć im takie warunki, w jakich mogą się wykazać. Efekty specjalne są potrzebne, ponieważ kino się rozwija. Dzięki nim można dokonać rzeczy, których wcześniej nie dało się zrobić.
FilmWeb: A co Pan sądzi o pracy na czarno-białej taśmie?
Janusz Kamiński: O tym można by mówić godzinami. Powiem tylko dlaczego nie kręci się filmów czarno-białych. Ponieważ czarno-biały film, automatycznie zostanie uznany za artystyczny i nie będzie miał widzów. Moim zdaniem, filmy powinny być robione w kolorze, ponieważ my postrzegamy świat w kolorze. Dawniej robiono filmy czarno-białe, ponieważ technologia nie była tak zaawansowana jak dziś.
FilmWeb: Przed projekcją filmu "Lost Souls" na Camerimage, powiedział Pan, że obejrzymy go w amerykańskiej kopii. Czy różni się ona bardzo od tej, która zostanie wprowadzona do dystrybucji w Polsce?
Janusz Kamiński: Na Camerimage film został wyświetlony z mojej własnej, prywatnej kopii, która jest wzorcowa. W Stanach ten film wszedł do dystrybucji w 2000 kopii, z których 200 jest najwyższej jakości, a 1800 nieco gorszej (mass realise). Do kin w małych miasteczkach, wyposażonych w gorszy sprzęt do wyświetlania, trafią właśnie te ostatnie, ponieważ nawet najdoskonalsza kopia nie poprawiłaby tam jakości odbioru. Z kolei doskonale wyposażone kina w większych miastach muszą zostać zaopatrzone w bardzo dobre kopie. Zapewniam, że te kopie, które dostaniecie do wyświetlania w Polsce, będą najwyższej jakości.
FilmWeb: Czy zamierza Pan jeszcze wyreżyserować jakiś film?
Janusz Kamiński: Oczywiście, chociaż na razie będę pochłonięty realizacją zdjęć do kolejnego filmu Stevena Spielberga, "Minority Report". Będzie to film science fiction, na podstawie opowiadania Philipa K. Dicka. Później będę mógł zabrać się za własny projekt.
FilmWeb: Bardzo dziękuję za rozmowę.