Relacja
32. WFF: W ciemnym lesie, w zimnej toni, u mamy
11-10-2016 10:41
/ Na Warszawskim Festiwalu Filmowym obejrzeliśmy startującą w Konkursie Międzynarodowym "Ciemność" (reż. Daniel Castro Zimbrón) oraz dwa filmy z sekcji Pokazy Specjalne: "Utonięcie" (reż. Bette Gordon) i "Mamę Rosę" (reż. Brillante Mendoza).
W starym lesie nowe strachy ("Ciemność", reż. Daniel Castro Zimbrón)
Film za filmem, festiwal za festiwalem, a my znowu – nie wiem, który to już raz – w głębi ciemnego znaleźliśmy się lasu. "Ciemność" Daniela Castro Zimbróna stoi na fundamentach klasycznego straszaka: mamy mroczny las, w lesie domek, a w domku uwięzioną rodzinę – ojca i troje dzieci. Na zewnątrz COŚ grasuje; to "coś" – jakaś mroczna bestia czy tajemnicza siła – porywa ludzi, pożera zwierzęta, trzeszczy i warczy jak zepsuta lokomotywa. Czyli nic nowego – z podobnym pomysłem, ale w bardziej mainstreamowym wydaniu, mieliśmy ostatnio do czynienia choćby w "Cloverfield Lane 10". A jednak Zimbrón umiejętnie łapie nas za fraki i dociska do ziemi dojmującym poczuciem terroru z jednej, a nastrojowym mrokiem z drugiej strony. Jak awangardowy artysta kreuje świat całkowicie otwarty, niedookreślony, na który możemy dowolnie projektować własne emocje i lęki. "Ciemność" wymyka się prostym klasyfikacjom, a reżysera wyraźnie bawi ta żonglerka – raz proponuje nam arthouse'owy horror, za chwilę zmienia fale na kontemplacyjnego snuja. Drażni, ale jednocześnie przykuwa uwagę.
Widać, że na ostateczny kształt filmu duży wpływ miała fascynacja twórczością Andrieja Tarkowskiego – jej zanurzenie w upływającym czasie – a szczególnie – miłość do kultowego "Stalkera". W "Ciemności" mamy podobną wizję cywilizacji po katastrofie: przestrzeń kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów, a czas rozciąga w nieodróżnialne dni i noce; Ziemię na powrót wypełniają białe plamy, które, gdyby nie ludzki strach, domagałyby się odkrycia. Jednocześnie o samej apokalipsie nie wiemy w zasadzie nic, poznajemy jedynie jej skutki: skażenie powietrza, grasujące po lasach potwory, problemy ze zdobyciem pożywienia. Jest w tym jakieś niedające się odpędzić wrażenie odrealnienia, zamazanie różnicy między rzeczywistością a dziecięcym koszmarem. Jakby cały ten świat był rodzajem makabrycznego żartu, scenografią z domu strachów.
Bo i faktycznie, "Ciemność" przypomina mroczną wariację na temat "Alicji z krainy czarów", gdzie rolę króliczej nory gra wejście do piwnicy, a zamiast wędrówki głównym motywem jest izolacja. Ojciec zamyka dzieci dla ochrony – na noc albo kiedy wychodzi na polowanie. Mroki piwnicy potęgują każdy dźwięk i każdy obraz docierający z zewnątrz. To właśnie momenty wyciszenia – jak w klasycznych horrorach budujących napięcie na bezdechu – przyprawiają o palpitację serca.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ
Otchłań patrzy ("Utonięcie", reż. Bette Gordon)
"Utonięcie" zaczyna się jak opowieść o dobrym Samarytaninie, następnie przechodzi w dramat psychologiczny i flirtuje z formą dreszczowca, by w końcu utopić wszystko w ciężkiej metaforze. To śmiertelnie poważne kino, które ugina się pod ciężarem własnych ambicji. Chce zgłębiać ciemną stronę ludzkiej natury, a jedynie ślizga się po powierzchni. Mimo sznytu robionej z potrzeby serca niezależnej produkcji bliżej tu do filmideł, jakie grali kiedyś w telewizji we środowe wieczory.
Fabularne klocki, jakie układa reżyserka Bette Gordon, zaczerpnięte są zresztą prosto z imaginarium pamiętnych "Okruchów życiaMałżeńskie problemy, nieudana próba samobójcza, podejrzany chłopak z poprawczaka, tajemnica zbrodni z przeszłości. Podczas niewinnego spaceru z żoną psycholog Tom (Josh Charles) rzuca się na pomoc samobójcy. Okazuje się, że desperat, którego wyławia z wody mężczyzna, to niejaki Danny (Avan Jogia), jego były pacjent. Przed laty opinia specjalisty zaważyła na tym, że chłopak został uznany za winnego morderstwa i trafił do więzienia. Teraz Danny będzie chciał wykorzystać zrządzenie losu, dzięki któremu ponownie spotkał Toma. Pytanie tylko, w jakim celu.
Reżyserka robi ten błąd, że atmosferę moralnego niepokoju wprowadza środkami rodem z kina grozy. Sceny małżeńskiej rutyny przetykane są więc niemalże horrorowymi akcentami. Ani to, ani to jednak nie działa. Po jednej stronie równania Gordon proponuje drętwe dialogi między Tomem a jego żoną (Julia Stiles), omawiającymi w kółko te same małżeńskie tematy. Po drugiej: kolejne wejścia Danny'ego, który dramatycznie gasi zapałkę gołymi palcami albo eksponuje sznyty przy niepokojącym muzycznym akompaniamencie. Brak tu zarówno wiarygodnej prawdy ekranu, jak i ekscytującej traumy gatunku. Pozostaje zwyczajowy spleen kina indie: szarobura paleta barwna i kamera z ręki. Josh Charles ćwiczy wciąż jeden grymas twarzy, Avan Jogia sprawia wrażenie, jakby grał młodego Johnny'ego Deppa, Julia Stiles jest tak rzeczowa, że aż drętwa. Ich postacie ulepione są z filmowych oczywistości, a intryga stoi w miejscu. Tom bada przeszłość Danny'ego, przerzuca się odpowiedzialnością z jego urzędową nadzorczynią, kręci się w kółko – i nic z tego nie wynika. Film mami nas perspektywą jakiejś rewelacji, która niby czai się za rogiem, a jednak nigdy nie nadchodzi.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ
Matka łez ("Mama Rosa", reż. Brillante Mendoza)
Rosa Reyes (Jaclyn Jose) nie urodziła się wczoraj. Wie, że rutynowy nalot policji na jej knajpę jeszcze nic nie znaczy. Idzie w zaparte: narkotyki w lodówce nie są jej, dzieci i mąż nie mają z nimi nic wspólnego, ona zresztą też. Dwa telefony komórkowe to kwestia wygody, a klienci spragnieni byli jedynie pierożków. W konfrontacji ze skorumpowaną policją z Manili bohaterka będzie jednak bezsilna. Powietrze gęstnieje, funkcjonariusze chcą łapówki, straszą wieloletnim więzieniem. To będzie długa noc.
Pochodzący z Filipin Brillante Mendoza, mimo nagrody w Cannes za reżyserię "Kinatay" przed siedmioma laty, wciąż nie doczekał się należytego rozgłosu. Jego filmy to nie tylko przenikliwe portrety kraju na krawędzi gospodarczej zapaści. To również skonstruowane w zgodzie z gatunkowymi wzorcami moralitety o ludziach doprowadzonych do ostateczności. Po potknięciu, którym okazała się międzynarodowa koprodukcja "Pozdrowienia z raju" z Isabelle Huppert, oraz nieudanym "Taklub" Mendoza wraca na stare śmieci i udowadnia, że spadek z reżyserskiej pierwszej ligi był tylko wypadkiem przy pracy.
Wyjątkowość "Ma' Rosa" na tle reszty jego filmów objawia się głównie w warstwie formalnej – ostentacyjnie nieatrakcyjnej, chaotycznej, łamiącej reguły montażu i kompozycji kadru. Mendoza kręci tanim sprzętem, obraz z cyfrowej kamery jest bury i niedoskonały, a o długości ujęć decyduje chyba rzut kostką. Paradoksalnie, wszystko to świadczy o formalnej precyzji, Mendoza podąża za percepcją bohaterki, kobiety wyrwanej nagle z ciasnej, ale własnej przestrzeni i wrzuconej między wilki. Muzyka Teresy Barrozo to zlepek najróżniejszych klimatów, eskalujące niskie tony oraz ich nagłe przełamania, nuty czysto ilustracyjne i zaskakujące dysonanse. Z kolei w niesamowitej palecie dźwięków gwar miasta za oknem łączy się z biurową krzątaniną, szept Rosy słychać pomimo krzyku jej prześladowców.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
***
W starym lesie nowe strachy ("Ciemność", reż. Daniel Castro Zimbrón)
Film za filmem, festiwal za festiwalem, a my znowu – nie wiem, który to już raz – w głębi ciemnego znaleźliśmy się lasu. "Ciemność" Daniela Castro Zimbróna stoi na fundamentach klasycznego straszaka: mamy mroczny las, w lesie domek, a w domku uwięzioną rodzinę – ojca i troje dzieci. Na zewnątrz COŚ grasuje; to "coś" – jakaś mroczna bestia czy tajemnicza siła – porywa ludzi, pożera zwierzęta, trzeszczy i warczy jak zepsuta lokomotywa. Czyli nic nowego – z podobnym pomysłem, ale w bardziej mainstreamowym wydaniu, mieliśmy ostatnio do czynienia choćby w "Cloverfield Lane 10". A jednak Zimbrón umiejętnie łapie nas za fraki i dociska do ziemi dojmującym poczuciem terroru z jednej, a nastrojowym mrokiem z drugiej strony. Jak awangardowy artysta kreuje świat całkowicie otwarty, niedookreślony, na który możemy dowolnie projektować własne emocje i lęki. "Ciemność" wymyka się prostym klasyfikacjom, a reżysera wyraźnie bawi ta żonglerka – raz proponuje nam arthouse'owy horror, za chwilę zmienia fale na kontemplacyjnego snuja. Drażni, ale jednocześnie przykuwa uwagę.
Widać, że na ostateczny kształt filmu duży wpływ miała fascynacja twórczością Andrieja Tarkowskiego – jej zanurzenie w upływającym czasie – a szczególnie – miłość do kultowego "Stalkera". W "Ciemności" mamy podobną wizję cywilizacji po katastrofie: przestrzeń kurczy się do mikroskopijnych rozmiarów, a czas rozciąga w nieodróżnialne dni i noce; Ziemię na powrót wypełniają białe plamy, które, gdyby nie ludzki strach, domagałyby się odkrycia. Jednocześnie o samej apokalipsie nie wiemy w zasadzie nic, poznajemy jedynie jej skutki: skażenie powietrza, grasujące po lasach potwory, problemy ze zdobyciem pożywienia. Jest w tym jakieś niedające się odpędzić wrażenie odrealnienia, zamazanie różnicy między rzeczywistością a dziecięcym koszmarem. Jakby cały ten świat był rodzajem makabrycznego żartu, scenografią z domu strachów.
Bo i faktycznie, "Ciemność" przypomina mroczną wariację na temat "Alicji z krainy czarów", gdzie rolę króliczej nory gra wejście do piwnicy, a zamiast wędrówki głównym motywem jest izolacja. Ojciec zamyka dzieci dla ochrony – na noc albo kiedy wychodzi na polowanie. Mroki piwnicy potęgują każdy dźwięk i każdy obraz docierający z zewnątrz. To właśnie momenty wyciszenia – jak w klasycznych horrorach budujących napięcie na bezdechu – przyprawiają o palpitację serca.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ
***
Otchłań patrzy ("Utonięcie", reż. Bette Gordon)
"Utonięcie" zaczyna się jak opowieść o dobrym Samarytaninie, następnie przechodzi w dramat psychologiczny i flirtuje z formą dreszczowca, by w końcu utopić wszystko w ciężkiej metaforze. To śmiertelnie poważne kino, które ugina się pod ciężarem własnych ambicji. Chce zgłębiać ciemną stronę ludzkiej natury, a jedynie ślizga się po powierzchni. Mimo sznytu robionej z potrzeby serca niezależnej produkcji bliżej tu do filmideł, jakie grali kiedyś w telewizji we środowe wieczory.
Fabularne klocki, jakie układa reżyserka Bette Gordon, zaczerpnięte są zresztą prosto z imaginarium pamiętnych "Okruchów życiaMałżeńskie problemy, nieudana próba samobójcza, podejrzany chłopak z poprawczaka, tajemnica zbrodni z przeszłości. Podczas niewinnego spaceru z żoną psycholog Tom (Josh Charles) rzuca się na pomoc samobójcy. Okazuje się, że desperat, którego wyławia z wody mężczyzna, to niejaki Danny (Avan Jogia), jego były pacjent. Przed laty opinia specjalisty zaważyła na tym, że chłopak został uznany za winnego morderstwa i trafił do więzienia. Teraz Danny będzie chciał wykorzystać zrządzenie losu, dzięki któremu ponownie spotkał Toma. Pytanie tylko, w jakim celu.
Reżyserka robi ten błąd, że atmosferę moralnego niepokoju wprowadza środkami rodem z kina grozy. Sceny małżeńskiej rutyny przetykane są więc niemalże horrorowymi akcentami. Ani to, ani to jednak nie działa. Po jednej stronie równania Gordon proponuje drętwe dialogi między Tomem a jego żoną (Julia Stiles), omawiającymi w kółko te same małżeńskie tematy. Po drugiej: kolejne wejścia Danny'ego, który dramatycznie gasi zapałkę gołymi palcami albo eksponuje sznyty przy niepokojącym muzycznym akompaniamencie. Brak tu zarówno wiarygodnej prawdy ekranu, jak i ekscytującej traumy gatunku. Pozostaje zwyczajowy spleen kina indie: szarobura paleta barwna i kamera z ręki. Josh Charles ćwiczy wciąż jeden grymas twarzy, Avan Jogia sprawia wrażenie, jakby grał młodego Johnny'ego Deppa, Julia Stiles jest tak rzeczowa, że aż drętwa. Ich postacie ulepione są z filmowych oczywistości, a intryga stoi w miejscu. Tom bada przeszłość Danny'ego, przerzuca się odpowiedzialnością z jego urzędową nadzorczynią, kręci się w kółko – i nic z tego nie wynika. Film mami nas perspektywą jakiejś rewelacji, która niby czai się za rogiem, a jednak nigdy nie nadchodzi.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ
***
Matka łez ("Mama Rosa", reż. Brillante Mendoza)
Rosa Reyes (Jaclyn Jose) nie urodziła się wczoraj. Wie, że rutynowy nalot policji na jej knajpę jeszcze nic nie znaczy. Idzie w zaparte: narkotyki w lodówce nie są jej, dzieci i mąż nie mają z nimi nic wspólnego, ona zresztą też. Dwa telefony komórkowe to kwestia wygody, a klienci spragnieni byli jedynie pierożków. W konfrontacji ze skorumpowaną policją z Manili bohaterka będzie jednak bezsilna. Powietrze gęstnieje, funkcjonariusze chcą łapówki, straszą wieloletnim więzieniem. To będzie długa noc.
Pochodzący z Filipin Brillante Mendoza, mimo nagrody w Cannes za reżyserię "Kinatay" przed siedmioma laty, wciąż nie doczekał się należytego rozgłosu. Jego filmy to nie tylko przenikliwe portrety kraju na krawędzi gospodarczej zapaści. To również skonstruowane w zgodzie z gatunkowymi wzorcami moralitety o ludziach doprowadzonych do ostateczności. Po potknięciu, którym okazała się międzynarodowa koprodukcja "Pozdrowienia z raju" z Isabelle Huppert, oraz nieudanym "Taklub" Mendoza wraca na stare śmieci i udowadnia, że spadek z reżyserskiej pierwszej ligi był tylko wypadkiem przy pracy.
Wyjątkowość "Ma' Rosa" na tle reszty jego filmów objawia się głównie w warstwie formalnej – ostentacyjnie nieatrakcyjnej, chaotycznej, łamiącej reguły montażu i kompozycji kadru. Mendoza kręci tanim sprzętem, obraz z cyfrowej kamery jest bury i niedoskonały, a o długości ujęć decyduje chyba rzut kostką. Paradoksalnie, wszystko to świadczy o formalnej precyzji, Mendoza podąża za percepcją bohaterki, kobiety wyrwanej nagle z ciasnej, ale własnej przestrzeni i wrzuconej między wilki. Muzyka Teresy Barrozo to zlepek najróżniejszych klimatów, eskalujące niskie tony oraz ich nagłe przełamania, nuty czysto ilustracyjne i zaskakujące dysonanse. Z kolei w niesamowitej palecie dźwięków gwar miasta za oknem łączy się z biurową krzątaniną, szept Rosy słychać pomimo krzyku jej prześladowców.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
Udostępnij: