Relacja
NOWE HORYZONTY 2019: Na marginesie
31-07-2019 14:26
W kolejnej relacji z 19. MFF Nowe Horyzonty Michał Walkiewicz recenzuje dla Was szaloną komedię "Plażowy haj" z Matthew McConaugheyem i Snoop Doggiem w reżyserii Harmony'ego Korine'a ("Gummo", "Spring Breakers"). Przypominamy też jego canneńską recenzję "Parasite" – Bong Joon-ho odebrał za ten film Złotą Palmę.
Beach, please, rec. filmu "Plażowy haj", reż. Harmony Korine
Plan to lista rzeczy, które się nie udają. Moondog (Matthew McConaughey) ma tego świadomość, więc od ciepłych kapci woli wycie do księżyca. Wżeniony w bogatą rodzinę Minnie (Isla Fisher) buja się po plaży z fosforyzującym boomboxem, pali kilogramy zioła, przejmuje scenę w podrzędnych barach karaoke i kleci – zazwyczaj genialną – poezję. To facet, z którym trudno się utożsamić, ale którego łatwo zrozumieć, zwłaszcza jeśli czytało się bitnikowską prozę albo widziało chociaż jedną "stonerską" komedię – ulepiony z liści konopii i strzelający bon-motami jak z pepeszy monolit. Korci mnie, żeby zaspojlować: to już w zasadzie wszystko.
Brak skomplikowanej trajektorii uczuć mógłby razić w bergmanowskiej psychodramie o wylewaniu łez do zlewu. Ciężko jednak czynić z tego zarzut wobec gatunku, któremu subtelny hołd składa Harmony Korine. Kiedyś portretował ludzi z marginesu i spacerował amerykańskim "pasem rdzy" ("Gummo"). Później przerzucił się na awangardowe eksperymenty, do których trudno było podejść na trzeźwo ("Trash Humpers"). Wreszcie zaś – pochylił się nad nowym pokoleniem, strojąc sobie żarty z estetyki lukrowanego popu ("Spring Breakers"). W "Plażowym haju" (niezdarnie przetłumaczony "Beach Bum" oznacza, ni mniej, ni więcej, plażowego menela) czuć echa tamtych filmów. I choć ich rebeliancka energia ustąpiła miejsca refleksjom szacownego klasyka, stawiane przez reżysera pytania wciąż są intrygujące. To centralne – czy prawdziwa sztuka może wykiełkować tylko na gruncie buntu przeciw społecznym normom – wprawia w ruch fabularną machinę.
Korine rzuca to pytanie mniej więcej tak, jak Moondog pustą flaszkę. Zajmuje go przez parę minut, gdyż w kolejce czekają już kolejne atrakcje: nocne imprezy na jachtach, poetycko-raperskie slamy, chmurki puszczane z gigantycznych skrętów, twarze wyłaniające się z marihuanowego dymu. Ramą opowieści jest wątek upadku bohatera na rzeczywiste, socjalno-bytowe dno.
Całą recenzję Michała Walkiewicz można przeczytać TUTAJ.
Nieoczekiwana zamiana miejsc, rec. filmu "Parasite", reż. Joon-ho Bong
Celuloidowa pożywka dla oczu, serca i rozumu? Jest! Obrazy twarzy zastygłych w przerażeniu, ekscytacji lub zdziwieniu? Są! Rodzina jako azyl, ale i popękany fundament egzystencji? Jak najbardziej. Nie regulujcie odbiorników: Koreańczyk Bong Joon-ho może być najzdolniejszym spadkobiercą filmowego dziedzictwa Stevena Spielberga. Jasne, teoretycznie mnóstwo ich dzieli. Lecz gdzieś pod spodem pulsuje ta sama narracyjna energia. A także przeświadczenie, że kino może jednocześnie dawać frajdę i nie zostawiać nas z pustą głową.
Bong ma dziwaczną filmografię. Jest w niej monster movie skrzyżowany z dramatem rodzinnym, opowieść o zmutowanej świni skrzyżowana z ekologicznym traktatem, kino akcji podszyte twardą fantastyką oraz czarny jak smoła, demaskatorski kryminał. Filmy sklejone z najróżniejszych konwencji, gatunkowo niejednorodne, lecz nieodmiennie – z autorskim stempelkiem. "Parasite" nie pasuje do nich tylko pozornie – w końcu będąc świadkami takiej kariery, mogliśmy spodziewać się wszystkiego, nawet opowieści o wielkomiejskiej biedocie "pasożytującej" na organizmie klasy uprzywilejowanej.
Członkowie ekranowej familii patrzą na świat z poziomu rynsztoka. To nie metafora – mieszkają w prowizorycznej piwnicy, skąd przez lufcik obserwują buty dostawców, właścicieli lokalnych sklepów oraz obsikujących mury pijaczków. Internet podkradają sąsiadom, karaluchy eksterminują przy okazji miejskiej deratyzacji, a w ramach odpłatnego zajęcia składają – zazwyczaj niedbale – kartony do pizzy. Wszystko zmienia się w momencie, gdy najmłodszy z nich (Woo Sik-Choi), dostaje posadę korepetytora córki bogatego małżeństwa. Obserwując artystyczne próby ich drugiego dziecka, chłopak błyskawicznie instaluje w domu pracodawców swoją siostrę (So-dam Park). Ta z kolei, bezbłędnie odgrywając rolę dziecięcego psychologa oraz dystyngowanej absolwentki prestiżowej uczelni, powoli zaczyna obmyślać plan podmiany nadwornego szofera bogaczy na swojego bezrobotnego ojca (Kang-ho Song)... Widzicie już, jak działa "łańcuszek" i dokąd to wszystko zmierza? Cóż, dam sobie rękę uciąć, że nie macie pojęcia.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
***
Beach, please, rec. filmu "Plażowy haj", reż. Harmony Korine
Plan to lista rzeczy, które się nie udają. Moondog (Matthew McConaughey) ma tego świadomość, więc od ciepłych kapci woli wycie do księżyca. Wżeniony w bogatą rodzinę Minnie (Isla Fisher) buja się po plaży z fosforyzującym boomboxem, pali kilogramy zioła, przejmuje scenę w podrzędnych barach karaoke i kleci – zazwyczaj genialną – poezję. To facet, z którym trudno się utożsamić, ale którego łatwo zrozumieć, zwłaszcza jeśli czytało się bitnikowską prozę albo widziało chociaż jedną "stonerską" komedię – ulepiony z liści konopii i strzelający bon-motami jak z pepeszy monolit. Korci mnie, żeby zaspojlować: to już w zasadzie wszystko.
Brak skomplikowanej trajektorii uczuć mógłby razić w bergmanowskiej psychodramie o wylewaniu łez do zlewu. Ciężko jednak czynić z tego zarzut wobec gatunku, któremu subtelny hołd składa Harmony Korine. Kiedyś portretował ludzi z marginesu i spacerował amerykańskim "pasem rdzy" ("Gummo"). Później przerzucił się na awangardowe eksperymenty, do których trudno było podejść na trzeźwo ("Trash Humpers"). Wreszcie zaś – pochylił się nad nowym pokoleniem, strojąc sobie żarty z estetyki lukrowanego popu ("Spring Breakers"). W "Plażowym haju" (niezdarnie przetłumaczony "Beach Bum" oznacza, ni mniej, ni więcej, plażowego menela) czuć echa tamtych filmów. I choć ich rebeliancka energia ustąpiła miejsca refleksjom szacownego klasyka, stawiane przez reżysera pytania wciąż są intrygujące. To centralne – czy prawdziwa sztuka może wykiełkować tylko na gruncie buntu przeciw społecznym normom – wprawia w ruch fabularną machinę.
Korine rzuca to pytanie mniej więcej tak, jak Moondog pustą flaszkę. Zajmuje go przez parę minut, gdyż w kolejce czekają już kolejne atrakcje: nocne imprezy na jachtach, poetycko-raperskie slamy, chmurki puszczane z gigantycznych skrętów, twarze wyłaniające się z marihuanowego dymu. Ramą opowieści jest wątek upadku bohatera na rzeczywiste, socjalno-bytowe dno.
Całą recenzję Michała Walkiewicz można przeczytać TUTAJ.
***
Nieoczekiwana zamiana miejsc, rec. filmu "Parasite", reż. Joon-ho Bong
Celuloidowa pożywka dla oczu, serca i rozumu? Jest! Obrazy twarzy zastygłych w przerażeniu, ekscytacji lub zdziwieniu? Są! Rodzina jako azyl, ale i popękany fundament egzystencji? Jak najbardziej. Nie regulujcie odbiorników: Koreańczyk Bong Joon-ho może być najzdolniejszym spadkobiercą filmowego dziedzictwa Stevena Spielberga. Jasne, teoretycznie mnóstwo ich dzieli. Lecz gdzieś pod spodem pulsuje ta sama narracyjna energia. A także przeświadczenie, że kino może jednocześnie dawać frajdę i nie zostawiać nas z pustą głową.
Bong ma dziwaczną filmografię. Jest w niej monster movie skrzyżowany z dramatem rodzinnym, opowieść o zmutowanej świni skrzyżowana z ekologicznym traktatem, kino akcji podszyte twardą fantastyką oraz czarny jak smoła, demaskatorski kryminał. Filmy sklejone z najróżniejszych konwencji, gatunkowo niejednorodne, lecz nieodmiennie – z autorskim stempelkiem. "Parasite" nie pasuje do nich tylko pozornie – w końcu będąc świadkami takiej kariery, mogliśmy spodziewać się wszystkiego, nawet opowieści o wielkomiejskiej biedocie "pasożytującej" na organizmie klasy uprzywilejowanej.
Członkowie ekranowej familii patrzą na świat z poziomu rynsztoka. To nie metafora – mieszkają w prowizorycznej piwnicy, skąd przez lufcik obserwują buty dostawców, właścicieli lokalnych sklepów oraz obsikujących mury pijaczków. Internet podkradają sąsiadom, karaluchy eksterminują przy okazji miejskiej deratyzacji, a w ramach odpłatnego zajęcia składają – zazwyczaj niedbale – kartony do pizzy. Wszystko zmienia się w momencie, gdy najmłodszy z nich (Woo Sik-Choi), dostaje posadę korepetytora córki bogatego małżeństwa. Obserwując artystyczne próby ich drugiego dziecka, chłopak błyskawicznie instaluje w domu pracodawców swoją siostrę (So-dam Park). Ta z kolei, bezbłędnie odgrywając rolę dziecięcego psychologa oraz dystyngowanej absolwentki prestiżowej uczelni, powoli zaczyna obmyślać plan podmiany nadwornego szofera bogaczy na swojego bezrobotnego ojca (Kang-ho Song)... Widzicie już, jak działa "łańcuszek" i dokąd to wszystko zmierza? Cóż, dam sobie rękę uciąć, że nie macie pojęcia.
Całą recenzję Michała Walkiewicza można przeczytać TUTAJ.
Udostępnij: