Relacja
Recenzujemy nowe filmy Jacques'a Audiarda, Juliana Schnabla i S. Craiga Zahlera
04-09-2018 12:13
Kolejnego dnia na Lido nasi recenzenci obejrzeli same dobre filmy: "The Sisters Brothers" – westeren Jacques AudiardJacques'a Audiarda z Joaquinem Phoenixem i Johnem C. Reillym w rolach głownych, biografię Vincenta Van Gogha – "At Eternity's Gate" – w reżyserii Juliana Schnabla oraz "Dragged Across Concrete" – najnowsze dzieło twórcy krwawego westernu "Bone Tomahawk", S. Craig ZahlerS. Craiga Zahlera. Fragmenty recenzji wszystkich trzech filmów znajdziecie poniżej.
Prawdziwe braterstwo, rec. filmu "The Sisters Brothers", reż. Jacques Audiard
W ostatnich latach westerny powracają do łask, a wenecki festiwal zdaje się mieć wyjątkową słabość do opowieści o Dzikim Zachodzie – po "The Ballad of Buster Scruggs" nadszedł czas na "The Sisters Brothers". O ile Coenowie do bodaj najbardziej ikonicznego gatunku kinematografii amerykańskiej odnoszą się z podobną nonszalancją, co Jeffrey Lebowski do życia, o tyle Jacques Audiard podchodzi do niego z dobroduszną fascynacją. Francuski reżyser przestawia zabawną i wzruszającą przypowieść o trudach braterskiej miłości. Oparty na bestsellerze autorstwa Patricka deWitta "The Sisters Brothers" to perełka o uniwersalnym blasku, która skłania widzów do intrygujących refleksji.
Oregon, połowa XIX wieku. Charlie i Eli Sisters (Joaquin Phoenix i John C. Reilly) to "urodzeni mordercy" działający na zlecenie lokalnego Kontradmirała. Ich styl pracy cechuje konsekwencja i brutalność, aczkolwiek w życiu prywatnym wspomniani bracia różnią się od siebie niczym ogień i woda. Charliego można określić mianem "porywczego wariata", korzystającego co niemiara z wszelakich używek. Starszy Eli jest zaś "sentymentalnym introwertykiem", któremu marzy się – paradoksalnie – spokój na łonie natury. Sisterowie otrzymują pewnego dnia kolejną – z pozoru banalną – misję. Detektyw Hermann Kermit Warm (Jake Gyllenhaal) ma doprowadzić mężczyzn do chemika Pana Morrisa (Riz Ahmed) będącego w posiadaniu tajemniczej, niemalże magicznej mikstury ułatwiającej poszukiwanie złóż złota. Jak łatwo przewidzieć, bieg spraw znacznie się skomplikuje na rzecz niecodziennego sojuszu o daleko idących konsekwencjach.
Audiard znajduje właściwe proporcje między epickim kinem przygodowym a intymnym portretem skomplikowanej emocjonalnie relacji tytułowych braci. Bardziej niż do klasycznych westernów Johna Forda czy Johna Hustona, francuski autor sięga inspiracjami do dekady lat 70. i takich dzieł jak chociażby "Przełomy Missouri" Arthura Penna z Marlonem Brando i Jackiem Nicholsonem. Siłą "The Sisters Brothers", prócz sprawności warsztatowej i narracyjnej twórcy "Rust and Bone", są bez wątpienia aktorskie kreacje tytułowych bohaterów zasługujące – bez dwóch zdań – na tegoroczne aktorskie nagrody w Wenecji (i nie tylko). W ostatniej dekadzie Joaquin Phoenix wielokrotnie udowodnił wszechstronność swojego talentu. John C. Reilly nie miał jednak tylu okazji, aby przypomnieć nam, jak wybitnym jest aktorem. Znany głównie z ról komediowych Reilly w filmie Audiarda zaskakuje subtelnością i stonowaniem, którymi natychmiast chwyta publiczność za serce.
Całą recenzję Diany Dąbrowskiej można przeczytać TUTAJ.
Nasz Vincent, rec. filmu "At Eternity's Gate", reż. Julian Schnabel
Jeszcze jeden film o Van Goghu, zrealizowany w dodatku przez reżysera będącego ostatnio w słabej formie i obdarzony nieznośnie pretensjonalnym tytułem? To nie miało prawa się udać. A jednak! "At Eternitys Gate" Juliana Schnabla to świetne kino, które – co przyznaję z pewnym smutkiem – na poziomie emocjonalnym wyraźnie dystansuje "Twojego Vincenta".
Reżyser, sam będący również malarzem, odniósł zwycięstwo, bo oparł się pokusie stworzenia wizualnej laurki dla kolegi po fachu. Owszem, w "At Eternitys..." znajdziemy kilka zapierających dech w piersiach widoków francuskiego południa, które kiedyś tak bardzo inspirowały Van Gogha. W filmie Schnabla funkcjonują one jednak wyłącznie na prawach ciekawostki i wyjątku dającego widzowi zasłużone chwile wytchnienia. W większości scen, bardziej niż przedstawianie podziwianych przez holenderskiego malarza pejzaży, reżysera interesuje bowiem obserwowanie samego malarza przy pracy. W związku z tym, "At Eternitys..." okazuje się filmem opowiedzianym przede wszystkim za pomocą zbliżeń i rozedgranych, kręcocnych kamerą z ręki ujęć, przywołujących na myśl duńską Dogmę.
Niespodzianek jest u Schnabla dużo więcej. Reżyser wyrzuca poza obręb fabuły wszystkie potencjalnie szokujące wydarzenia z życia swego bohatera, na czele ze słynnym odcięciem sobie ucha. Na ekranie mówi się co najwyżej o konsekwencjach podobnych zachowań dla stanu psychicznego Van Gogha. Dzięki takiemu postawieniu sprawy amerykańskiemu twórcy udaje się uniknąć powielenia większości klisz, które aż za dobrze znamy z szeregu opowieści o "szalonych geniuszach
"At Eternitys..." w ogóle okazuje się dziełem zadziwiająco bezpretensjonalnym, w czym przypomina największe dzieło Schnabla – "Motyl i skafander". Choć w nowym filmie Amerykanina sporo dyskutuje się o sensie życia i naturze sztuki, reżyser doskonale wie, kiedy przekuć ten balon za sprawą pierwszorzędnej ironii. Najlepszy przykład takiej strategii przynosi scena ożywionej dyskusji o artystycznej rewolucji, którą główny bohater odbywa z Paulem Gauguinem, jednocześnie kontemplując piękny pejzaż i... bezceremonialnie oddając przy tym mocz.
Całą recenzję Piotra Czerkawskiego znajdziecie TUTAJ.
Polowanie na lwy, rec. "Dragged Across Concrete", reż. S. Craig Zahler
S. Craig Zahler pracuje, jakby jutra miało nie być. 45-latek jest autorem pięciu książek oraz ponad dwudziestu scenariuszy, śpiewa i gra na perkusji w dwóch zespołach, a od 2015 roku zdążył napisać i wyreżyserować trzy pełnometrażowe filmy. Jego autorska taktyka niezmiennie opiera się na fuzji pozornie nieprzystających do siebie elementów. W "Bone Tomahawk" skrzyżował western z horrorem, a w "Bloku 99" – egzystencjalne kino sensacyjne spod znaku Michaela Manna z więziennym exploitation. Nowe dzieło Zahlera, pokazywane w Wenecji poza konkursem "Dragged Across Concrete" wydaje się jego najambitniejszym jak dotąd przedsięwzięciem. Zaczyna się jak "Prawo ulicy", skręca w kierunku dramatu obyczajowego, by pod koniec zamienić się w krwawy koszmar. To film, który wymaga nielichej cierpliwości (trwa aż 158 minut!), mocnego żołądka oraz odporności na potężną dawkę bijącej z ekranu beznadziei.
Scenariusz składa się z trzech pozornie niezwiązanych wątków. Bohaterem pierwszego jest Biscuit (Michael Jai White) – świeżo zwolniony z więzienia kryminalista pragnący zapewnić godziwy byt wyrodnej matce oraz niepełnosprawnemu bratu. Drugą fabularną nitkę poświęcono parze detektywów (Mel Gibson i Vince Vaughn), którzy zostają zawieszeni w obowiązkach z powodu nieprzepisowego zatrzymania dealera narkotyków. W te nasycone realizmem opowieści klinem wbija się wątek zamaskowanego psychopaty w goglach. Facet zachowuje się, jakby pomylił życie z grą w "Grand Theft Auto". Gdziekolwiek się pojawia, rabuje, morduje i strzela, do czego tylko się da.
Sercem filmu jest historia granego przez Gibsona gliniarza Bretta Ridgemana – zbliżającego się do sześćdziesiątki, rozczarowanego sobą i otaczającym światem twardziela. Życie nie obeszło się z nim łaskawie. Z powodu pogardy dla polityki, układów i regulaminów nigdy nie został awansowany, choć ma na koncie setki zatrzymań. Mieszka w parszywej dzielnicy z ciężko chorą żoną oraz nastoletnią córką prześladowaną przez lokalnych rzezimieszków. Wygnieciony i zużyty jak jego garderoba dochodzi wreszcie do wniosku, że ma dosyć. Gibson jest w tej roli fenomenalny. Przywodzi na myśl zarówno bohaterów melancholijnych kryminałów Jean-Pierre'a Melville'a, jak i desperatów walczących o lepsze jutro w arcydziełach neorealizmu.
***
Prawdziwe braterstwo, rec. filmu "The Sisters Brothers", reż. Jacques Audiard
W ostatnich latach westerny powracają do łask, a wenecki festiwal zdaje się mieć wyjątkową słabość do opowieści o Dzikim Zachodzie – po "The Ballad of Buster Scruggs" nadszedł czas na "The Sisters Brothers". O ile Coenowie do bodaj najbardziej ikonicznego gatunku kinematografii amerykańskiej odnoszą się z podobną nonszalancją, co Jeffrey Lebowski do życia, o tyle Jacques Audiard podchodzi do niego z dobroduszną fascynacją. Francuski reżyser przestawia zabawną i wzruszającą przypowieść o trudach braterskiej miłości. Oparty na bestsellerze autorstwa Patricka deWitta "The Sisters Brothers" to perełka o uniwersalnym blasku, która skłania widzów do intrygujących refleksji.
Oregon, połowa XIX wieku. Charlie i Eli Sisters (Joaquin Phoenix i John C. Reilly) to "urodzeni mordercy" działający na zlecenie lokalnego Kontradmirała. Ich styl pracy cechuje konsekwencja i brutalność, aczkolwiek w życiu prywatnym wspomniani bracia różnią się od siebie niczym ogień i woda. Charliego można określić mianem "porywczego wariata", korzystającego co niemiara z wszelakich używek. Starszy Eli jest zaś "sentymentalnym introwertykiem", któremu marzy się – paradoksalnie – spokój na łonie natury. Sisterowie otrzymują pewnego dnia kolejną – z pozoru banalną – misję. Detektyw Hermann Kermit Warm (Jake Gyllenhaal) ma doprowadzić mężczyzn do chemika Pana Morrisa (Riz Ahmed) będącego w posiadaniu tajemniczej, niemalże magicznej mikstury ułatwiającej poszukiwanie złóż złota. Jak łatwo przewidzieć, bieg spraw znacznie się skomplikuje na rzecz niecodziennego sojuszu o daleko idących konsekwencjach.
Audiard znajduje właściwe proporcje między epickim kinem przygodowym a intymnym portretem skomplikowanej emocjonalnie relacji tytułowych braci. Bardziej niż do klasycznych westernów Johna Forda czy Johna Hustona, francuski autor sięga inspiracjami do dekady lat 70. i takich dzieł jak chociażby "Przełomy Missouri" Arthura Penna z Marlonem Brando i Jackiem Nicholsonem. Siłą "The Sisters Brothers", prócz sprawności warsztatowej i narracyjnej twórcy "Rust and Bone", są bez wątpienia aktorskie kreacje tytułowych bohaterów zasługujące – bez dwóch zdań – na tegoroczne aktorskie nagrody w Wenecji (i nie tylko). W ostatniej dekadzie Joaquin Phoenix wielokrotnie udowodnił wszechstronność swojego talentu. John C. Reilly nie miał jednak tylu okazji, aby przypomnieć nam, jak wybitnym jest aktorem. Znany głównie z ról komediowych Reilly w filmie Audiarda zaskakuje subtelnością i stonowaniem, którymi natychmiast chwyta publiczność za serce.
Całą recenzję Diany Dąbrowskiej można przeczytać TUTAJ.
***
Jeszcze jeden film o Van Goghu, zrealizowany w dodatku przez reżysera będącego ostatnio w słabej formie i obdarzony nieznośnie pretensjonalnym tytułem? To nie miało prawa się udać. A jednak! "At Eternitys Gate" Juliana Schnabla to świetne kino, które – co przyznaję z pewnym smutkiem – na poziomie emocjonalnym wyraźnie dystansuje "Twojego Vincenta".
Reżyser, sam będący również malarzem, odniósł zwycięstwo, bo oparł się pokusie stworzenia wizualnej laurki dla kolegi po fachu. Owszem, w "At Eternitys..." znajdziemy kilka zapierających dech w piersiach widoków francuskiego południa, które kiedyś tak bardzo inspirowały Van Gogha. W filmie Schnabla funkcjonują one jednak wyłącznie na prawach ciekawostki i wyjątku dającego widzowi zasłużone chwile wytchnienia. W większości scen, bardziej niż przedstawianie podziwianych przez holenderskiego malarza pejzaży, reżysera interesuje bowiem obserwowanie samego malarza przy pracy. W związku z tym, "At Eternitys..." okazuje się filmem opowiedzianym przede wszystkim za pomocą zbliżeń i rozedgranych, kręcocnych kamerą z ręki ujęć, przywołujących na myśl duńską Dogmę.
Niespodzianek jest u Schnabla dużo więcej. Reżyser wyrzuca poza obręb fabuły wszystkie potencjalnie szokujące wydarzenia z życia swego bohatera, na czele ze słynnym odcięciem sobie ucha. Na ekranie mówi się co najwyżej o konsekwencjach podobnych zachowań dla stanu psychicznego Van Gogha. Dzięki takiemu postawieniu sprawy amerykańskiemu twórcy udaje się uniknąć powielenia większości klisz, które aż za dobrze znamy z szeregu opowieści o "szalonych geniuszach
"At Eternitys..." w ogóle okazuje się dziełem zadziwiająco bezpretensjonalnym, w czym przypomina największe dzieło Schnabla – "Motyl i skafander". Choć w nowym filmie Amerykanina sporo dyskutuje się o sensie życia i naturze sztuki, reżyser doskonale wie, kiedy przekuć ten balon za sprawą pierwszorzędnej ironii. Najlepszy przykład takiej strategii przynosi scena ożywionej dyskusji o artystycznej rewolucji, którą główny bohater odbywa z Paulem Gauguinem, jednocześnie kontemplując piękny pejzaż i... bezceremonialnie oddając przy tym mocz.
Całą recenzję Piotra Czerkawskiego znajdziecie TUTAJ.
***
Polowanie na lwy, rec. "Dragged Across Concrete", reż. S. Craig Zahler
S. Craig Zahler pracuje, jakby jutra miało nie być. 45-latek jest autorem pięciu książek oraz ponad dwudziestu scenariuszy, śpiewa i gra na perkusji w dwóch zespołach, a od 2015 roku zdążył napisać i wyreżyserować trzy pełnometrażowe filmy. Jego autorska taktyka niezmiennie opiera się na fuzji pozornie nieprzystających do siebie elementów. W "Bone Tomahawk" skrzyżował western z horrorem, a w "Bloku 99" – egzystencjalne kino sensacyjne spod znaku Michaela Manna z więziennym exploitation. Nowe dzieło Zahlera, pokazywane w Wenecji poza konkursem "Dragged Across Concrete" wydaje się jego najambitniejszym jak dotąd przedsięwzięciem. Zaczyna się jak "Prawo ulicy", skręca w kierunku dramatu obyczajowego, by pod koniec zamienić się w krwawy koszmar. To film, który wymaga nielichej cierpliwości (trwa aż 158 minut!), mocnego żołądka oraz odporności na potężną dawkę bijącej z ekranu beznadziei.
Scenariusz składa się z trzech pozornie niezwiązanych wątków. Bohaterem pierwszego jest Biscuit (Michael Jai White) – świeżo zwolniony z więzienia kryminalista pragnący zapewnić godziwy byt wyrodnej matce oraz niepełnosprawnemu bratu. Drugą fabularną nitkę poświęcono parze detektywów (Mel Gibson i Vince Vaughn), którzy zostają zawieszeni w obowiązkach z powodu nieprzepisowego zatrzymania dealera narkotyków. W te nasycone realizmem opowieści klinem wbija się wątek zamaskowanego psychopaty w goglach. Facet zachowuje się, jakby pomylił życie z grą w "Grand Theft Auto". Gdziekolwiek się pojawia, rabuje, morduje i strzela, do czego tylko się da.
Sercem filmu jest historia granego przez Gibsona gliniarza Bretta Ridgemana – zbliżającego się do sześćdziesiątki, rozczarowanego sobą i otaczającym światem twardziela. Życie nie obeszło się z nim łaskawie. Z powodu pogardy dla polityki, układów i regulaminów nigdy nie został awansowany, choć ma na koncie setki zatrzymań. Mieszka w parszywej dzielnicy z ciężko chorą żoną oraz nastoletnią córką prześladowaną przez lokalnych rzezimieszków. Wygnieciony i zużyty jak jego garderoba dochodzi wreszcie do wniosku, że ma dosyć. Gibson jest w tej roli fenomenalny. Przywodzi na myśl zarówno bohaterów melancholijnych kryminałów Jean-Pierre'a Melville'a, jak i desperatów walczących o lepsze jutro w arcydziełach neorealizmu.
Całą recenzję Łukasz Muszyńskiego można przeczytać TUTAJ.
Udostępnij: