Kolejnego dnia na Lido nasi recenzenci obejrzeli same dobre filmy: "The Sisters Brothers" – westeren Jacques AudiardJacques'a Audiarda z Joaquinem Phoenixem i Johnem C. Reillym w rolach głownych, biografię Vincenta Van Gogha – "At Eternity's Gate" – w reżyserii Juliana Schnabla oraz "Dragged Across Concrete" – najnowsze dzieło twórcy krwawego westernu "Bone Tomahawk", S. Craig ZahlerS. Craiga Zahlera. Fragmenty recenzji wszystkich trzech filmów znajdziecie poniżej.
***
Prawdziwe braterstwo, rec. filmu
"The Sisters Brothers", reż.
Jacques Audiard W ostatnich latach westerny powracają do łask, a wenecki festiwal zdaje się mieć wyjątkową słabość do opowieści o Dzikim Zachodzie – po
"The Ballad of Buster Scruggs" nadszedł czas na
"The Sisters Brothers". O ile Coenowie do bodaj najbardziej ikonicznego gatunku kinematografii amerykańskiej odnoszą się z podobną nonszalancją, co Jeffrey Lebowski do życia, o tyle
Jacques Audiard podchodzi do niego z dobroduszną fascynacją. Francuski reżyser przestawia zabawną i wzruszającą przypowieść o trudach braterskiej miłości. Oparty na bestsellerze autorstwa
Patricka deWitta "The Sisters Brothers" to perełka o uniwersalnym blasku, która skłania widzów do intrygujących refleksji.
Oregon, połowa XIX wieku. Charlie i Eli Sisters (
Joaquin Phoenix i
John C. Reilly) to "urodzeni mordercy" działający na zlecenie lokalnego Kontradmirała. Ich styl pracy cechuje konsekwencja i brutalność, aczkolwiek w życiu prywatnym wspomniani bracia różnią się od siebie niczym ogień i woda. Charliego można określić mianem "porywczego wariata", korzystającego co niemiara z wszelakich używek. Starszy Eli jest zaś "sentymentalnym introwertykiem", któremu marzy się – paradoksalnie – spokój na łonie natury. Sisterowie otrzymują pewnego dnia kolejną – z pozoru banalną – misję. Detektyw Hermann Kermit Warm (
Jake Gyllenhaal) ma doprowadzić mężczyzn do chemika Pana Morrisa (
Riz Ahmed) będącego w posiadaniu tajemniczej, niemalże magicznej mikstury ułatwiającej poszukiwanie złóż złota. Jak łatwo przewidzieć, bieg spraw znacznie się skomplikuje na rzecz niecodziennego sojuszu o daleko idących konsekwencjach.
Audiard znajduje właściwe proporcje między epickim kinem przygodowym a intymnym portretem skomplikowanej emocjonalnie relacji tytułowych braci. Bardziej niż do klasycznych westernów
Johna Forda czy
Johna Hustona, francuski autor sięga inspiracjami do dekady lat 70. i takich dzieł jak chociażby
"Przełomy Missouri" Arthura Penna z
Marlonem Brando i
Jackiem Nicholsonem. Siłą
"The Sisters Brothers", prócz sprawności warsztatowej i narracyjnej twórcy
"Rust and Bone", są bez wątpienia aktorskie kreacje tytułowych bohaterów zasługujące – bez dwóch zdań – na tegoroczne aktorskie nagrody w Wenecji (i nie tylko). W ostatniej dekadzie
Joaquin Phoenix wielokrotnie udowodnił wszechstronność swojego talentu.
John C. Reilly nie miał jednak tylu okazji, aby przypomnieć nam, jak wybitnym jest aktorem. Znany głównie z ról komediowych
Reilly w filmie
Audiarda zaskakuje subtelnością i stonowaniem, którymi natychmiast chwyta publiczność za serce.
Całą recenzję Diany Dąbrowskiej można przeczytać TUTAJ.
***
Nasz Vincent, rec. filmu
"At Eternity's Gate", reż.
Julian Schnabel Jeszcze jeden film o
Van Goghu, zrealizowany w dodatku przez reżysera będącego ostatnio w słabej formie i obdarzony nieznośnie pretensjonalnym tytułem? To nie miało prawa się udać. A jednak!
"At Eternitys Gate" Juliana Schnabla to świetne kino, które – co przyznaję z pewnym smutkiem – na poziomie emocjonalnym wyraźnie dystansuje
"Twojego Vincenta".
Reżyser, sam będący również malarzem, odniósł zwycięstwo, bo oparł się pokusie stworzenia wizualnej laurki dla kolegi po fachu. Owszem, w
"At Eternitys..." znajdziemy kilka zapierających dech w piersiach widoków francuskiego południa, które kiedyś tak bardzo inspirowały
Van Gogha. W filmie
Schnabla funkcjonują one jednak wyłącznie na prawach ciekawostki i wyjątku dającego widzowi zasłużone chwile wytchnienia. W większości scen, bardziej niż przedstawianie podziwianych przez holenderskiego malarza pejzaży, reżysera interesuje bowiem obserwowanie samego malarza przy pracy. W związku z tym,
"At Eternitys..." okazuje się filmem opowiedzianym przede wszystkim za pomocą zbliżeń i rozedgranych, kręcocnych kamerą z ręki ujęć, przywołujących na myśl duńską Dogmę.
Niespodzianek jest u
Schnabla dużo więcej. Reżyser wyrzuca poza obręb fabuły wszystkie potencjalnie szokujące wydarzenia z życia swego bohatera, na czele ze słynnym odcięciem sobie ucha. Na ekranie mówi się co najwyżej o konsekwencjach podobnych zachowań dla stanu psychicznego
Van Gogha. Dzięki takiemu postawieniu sprawy amerykańskiemu twórcy udaje się uniknąć powielenia większości klisz, które aż za dobrze znamy z szeregu opowieści o "szalonych geniuszach".
"At Eternitys..." w ogóle okazuje się dziełem zadziwiająco bezpretensjonalnym, w czym przypomina największe dzieło
Schnabla –
"Motyl i skafander". Choć w nowym filmie Amerykanina sporo dyskutuje się o sensie życia i naturze sztuki, reżyser doskonale wie, kiedy przekuć ten balon za sprawą pierwszorzędnej ironii. Najlepszy przykład takiej strategii przynosi scena ożywionej dyskusji o artystycznej rewolucji, którą główny bohater odbywa z Paulem Gauguinem, jednocześnie kontemplując piękny pejzaż i... bezceremonialnie oddając przy tym mocz.
Całą recenzję Piotra Czerkawskiego znajdziecie TUTAJ.
***
Polowanie na lwy, rec.
"Dragged Across Concrete", reż.
S. Craig Zahler S. Craig Zahler pracuje, jakby jutra miało nie być. 45-latek jest autorem pięciu książek oraz ponad dwudziestu scenariuszy, śpiewa i gra na perkusji w dwóch zespołach, a od 2015 roku zdążył napisać i wyreżyserować trzy pełnometrażowe filmy. Jego autorska taktyka niezmiennie opiera się na fuzji pozornie nieprzystających do siebie elementów. W
"Bone Tomahawk" skrzyżował western z horrorem, a w
"Bloku 99" – egzystencjalne kino sensacyjne spod znaku
Michaela Manna z więziennym exploitation. Nowe dzieło
Zahlera, pokazywane w Wenecji poza konkursem
"Dragged Across Concrete" wydaje się jego najambitniejszym jak dotąd przedsięwzięciem. Zaczyna się jak
"Prawo ulicy", skręca w kierunku dramatu obyczajowego, by pod koniec zamienić się w krwawy koszmar. To film, który wymaga nielichej cierpliwości (trwa aż 158 minut!), mocnego żołądka oraz odporności na potężną dawkę bijącej z ekranu beznadziei.
Scenariusz składa się z trzech pozornie niezwiązanych wątków. Bohaterem pierwszego jest Biscuit (
Michael Jai White) – świeżo zwolniony z więzienia kryminalista pragnący zapewnić godziwy byt wyrodnej matce oraz niepełnosprawnemu bratu. Drugą fabularną nitkę poświęcono parze detektywów (
Mel Gibson i
Vince Vaughn), którzy zostają zawieszeni w obowiązkach z powodu nieprzepisowego zatrzymania dealera narkotyków. W te nasycone realizmem opowieści klinem wbija się wątek zamaskowanego psychopaty w goglach. Facet zachowuje się, jakby pomylił życie z grą w
"Grand Theft Auto". Gdziekolwiek się pojawia, rabuje, morduje i strzela, do czego tylko się da.
Sercem filmu jest historia granego przez
Gibsona gliniarza Bretta Ridgemana – zbliżającego się do sześćdziesiątki, rozczarowanego sobą i otaczającym światem twardziela. Życie nie obeszło się z nim łaskawie. Z powodu pogardy dla polityki, układów i regulaminów nigdy nie został awansowany, choć ma na koncie setki zatrzymań. Mieszka w parszywej dzielnicy z ciężko chorą żoną oraz nastoletnią córką prześladowaną przez lokalnych rzezimieszków. Wygnieciony i zużyty jak jego garderoba dochodzi wreszcie do wniosku, że ma dosyć.
Gibson jest w tej roli fenomenalny. Przywodzi na myśl zarówno bohaterów melancholijnych kryminałów
Jean-Pierre'a Melville'a, jak i desperatów walczących o lepsze jutro w arcydziełach neorealizmu.
Całą recenzję Łukasz Muszyńskiego można przeczytać TUTAJ.