Recenzja filmu

Antologia duchów miasta (2019)
Denis Côté
Robert Naylor
Josée Deschênes

Środek niczego

"Répertoire des villes disparues" emanuje sugestywnym klimatem leniwej grozy. Ale żeby groza mogła się spełnić, musi nam zależeć na kimś, kto jej doświadcza. Côté ma może wiele postaci, ale
Cisza, spokój, jakieś pola, hula sobie wiatr. Krajobraz nawet sielski, gdyby nie to, że ciut zbyt postapokaliptyczny. Wtem zza kadru wjeżdża samochód, efektownie traci przyczepność, skręca ku poboczu i z hukiem uderza w stojącą pośrodku niczego ceglaną ścianę. Jak ręką uciął wraca cisza, a do wraku podkrada się tajemnicza grupka dzieci w upiornych maskach. Patrzą, patrzą, nic nie mówią, nie wiadomo, o co chodzi, cold open co się zowie. Trzy pierwsze minuty i już wiemy, że nic nie wiemy poza tym, że reżyser Denis Côté pozostał kinowym ekscentrykiem. Pewnie można by nazwać "Répertoire des villes disparues" ("Ghost Town Anthology") horrorem, ale po takim haśle nikt raczej nie spodziewa się filmu, który go tu czeka. Wysilmy się jednak na recenzencki bon mot: oto coś na kształt "Nocy żywych trupów", w której zamiast zastępów zombie mamy żywego trupa kanadyjskiej prowincji. 

"Są takie karty, bez których sypie się cała talia", lamentuje burmistrzyni kanadyjskiej wioseczki, gdzie toczy się akcja filmu. To część mowy pogrzebowej: okazuje się, że w kraksie zginął młody Simon, zostawiając po sobie pogrążonych w żałobie rodziców i brata. Czy to samobójstwo czy nieszczęśliwy wypadek, banalny incydent czy tajemniczy wybryk? Mniejsza o to: wydarzenie i tak odciska swe piętno na małej wspólnocie. Żałobny spleen rozprzestrzenia się jak zaraza, a wybici z leniwego podmiejskiego rytmu mieszkańcy nie mogą dojść do siebie. Brat Simona zaczyna kwestionować sens dalszego mieszkania w okolicy. Jego znajoma Adèle, z natury aspołeczna i neurotyczna, coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Starsze małżeństwo nagle czuje się wyobcowane, nie znajdując już spełnienia w swojej ekscentrycznej codziennej rutynie. Pragmatyczna pani burmistrz próbuje desperacko utrzymać społeczność w ryzach, ale robi jedynie dobrą minę do złej gry.  

Śmierć jako początek lawiny dziwnych wydarzeń w prowincjonalnej mieścinie? Trudno winić tego, komu "Répertoire…" skojarzy się zaraz z "Twin Peaks". Nie do końca słusznie, choć tu i tu brzmi podobne pytanie: czy tragedia zmieniła wspólnotę, czy może jedynie odsłoniła kurtynę zbiorowego wyparcia? Stawiam na to drugie. Côté podbija stężenie dziwności, ale wszystkie skrzypiące złowieszczo pustostany, zamarznięte zwierzęce zwłoki w lesie czy skradające się po okolicy zamaskowane istoty sprawiają wrażenie, jakby nie były tu niczym nowym. Po prostu czara goryczy się przelała i ludzie przestali je nagle ignorować. Wioska była swoim własnym duchem już od dawna, tyle że nikt nie chciał tego faktu zaakceptować. Wszyscy żyli niejako z rozpędu, z przyzwyczajenia, wykonując jedynie fantomowe odruchy.

Côté rejestruje to wszystko na taśmie 16mm, trafnie wykorzystując nierealną, duchologiczną właściwość tego formatu. Cokolwiek sfilmujesz "szesnastką", nabiera bowiem szczególnej patyny. Grube ziarno i ostry kontrast dają wrażenie namacalności. Sprawiają, że obraz wygląda zabytkowo, niczym przykryty mgiełką zapomnienia relikt jakiejś zamierzchłej przeszłości. W sam raz na opowieść o widmowym miasteczku. Zwłaszcza opowieść nieco bezkształtną, bardziej wrażeniową niż fabularną, rozbitą na szereg luźno powiązanych wątków – jakby w myśl tytułowej antologiczności. Tak, "Répertoire des villes disparues" emanuje sugestywnym klimatem leniwej grozy. Ale żeby groza mogła się spełnić, musi nam zależeć na kimś, kto jej doświadcza. Côté ma może wiele postaci, ale żadnego bohatera.

Oczywiście: "bohaterem jest zbiorowość", powie ktoś. I zgoda, w końcu porównanie do "Nocy żywych trupów" nie wzięło się jedynie z podobieństw w ziarnistej fakturze obrazu. Côté – podobnie jak kiedyś George  A. Romero – wykorzystuje konwencję horroru jako papierek lakmusowy społecznych nastrojów. Da się przecież czytać "Répertoire des villes disparues" jako lament nad powolną śmiercią prowincji, stopniowo osierocanej przez podupadające kolejno kopalnie i fabryki, które dotychczas trzymały ją przy życiu. Jako elegię o ludziach z wyludniającego się "środka nikąd", mogących co najwyżej żywić nadzieję, że gdzieś tam, w mitycznym Quebecu, jest dla nich jakaś przyszłość i nadzieja. Tyle że ta nadzieja jest równie widmowa, co rzekomy podtekst filmu. Côté jest bowiem tak bardzo eteryczny, że aż brakuje mu pazura – zarówno narracyjnego, jak i politycznego. Jest tak niekonkretny, że mówi o wszystkim i o niczym zarazem. Obejrzeć jego film to jak przejechać przez mieścinę, o której opowiada. Czujesz klimat, zauważasz ciekawy detal, ale za chwilę jesteś już kilometry dalej, nie bardzo pamiętając, co cię tak przed chwilą zainteresowało. 
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Przestałem tolerować filmy, które zakuwają widza w kajdany określonej konwencji i każą mu posłusznie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones