Recenzja filmu

Dzień czekolady (2018)
Jacek Piotr Bławut
Julia Odzimek
Leo Stubbs

Gorzka czekolada

Jacek Piotr Bławut ma oko do wizualnych detali, dzięki którym kolejne przestrzenie żyją, oddychają i opowiadają własną historię: mgła jest odpowiednio gęsta, mrok odpowiednio mroczny, a kostiumy
Pamiętacie te chwile z dzieciństwa, kiedy, pozostawieni sami sobie, znajdowaliście w zamrażarce zapomniane przez Boga i ludzi pudełko lodów? Podekscytowani wyszarpywaliście je spośród skamieniałych mięs i warzyw, łapczywie zdejmowaliście wieczko (zwykle przywierało), by następnie odkryć, że jakiś sadysta podmienił lody na koperek? "Dzień czekolady" to miniaturowa adaptacja tego doświadczenia. Fałszywy bilet na podróż po dziecięcej wyobraźni wydrukowano na świetnym papierze.


Monika (Julia Odzimek) tęskni za babcią. Nestorka rodu wyjechała ponoć na Hawaje, ale opowieść o emigracji nie trzyma się kupy. Raz, że jej zdjęcia wyglądają, jakby do fotoszopa dorwała się jednoręka kapucynka, a dwa, że kiedy dziewczynka przebiera się w spódniczkę hula i rozmyśla o babuni, więcej w tym desperacji niż dziecięcej radości. Dawid (Leo Stubbs) tęskni za siostrą. Wierzy, że powróciła z zaświatów pod postacią dumnej, trójkolorowej kotki ("po tym poznać, że to dziewczynka" – poinstruuje swoją matkę), więc teraz prowadzi z nią nieustanne dysputy. Dzieciaki przeżywają żałobę najlepiej jak potrafią – siłą wyobraźni wznoszą kolejne mury, odgradzają się od tych, którzy pozostali przy życiu, intuicyjnie kreślą mapę innych, lepszych światów. Jak w każdej opowieści o przepracowywaniu podobnej traumy, metafizyka wkrada się w ich życie niepostrzeżenie. Magiczna moc sączy się powoli z ukrytego na strychu, zabytkowego zegara. 

To bardzo ładny strych i jeszcze ładniejszy zegar – pasują nie tylko do siebie, ale też do koncepcji estetycznej, w której dominują wyblakłe żółcie, sprane brązy oraz nasycone błękity. Scenografia nie sprawia wrażenia skleconej w magazynach Ikei, zaś reżyser Jacek Piotr Bławut ma oko do wizualnych detali, dzięki którym kolejne przestrzenie żyją, oddychają i opowiadają własną historię: mgła jest odpowiednio gęsta, mrok odpowiednio mroczny, a kostiumy mają zróżnicowaną, niemal namacalną fakturę i wyglądają, jakby ktoś ich faktycznie używał. Wszystko to nadaje filmowi aurę oldskulowego kina familijnego w rodzaju "Stu minut wakacji", "Cudownego dziecka" albo serii o Panu Kleksie. Pomaga też wyeksponować centralną myśl, iż czas zatrze wszelkie ślady po naszych sprawkach. W przedmiotach oraz związanych z nimi rytuałach zaklęta jest tu najprawdziwsza magia, czyli pamięć o najbliższych.  


Niestety, śmiała próba przeniesienia na polski grunt narracji z cyklu "azyl w wyobraźni", kończy się dla Bławuta porażką. To, co Guillermo del Toro zamienił w "Labiryncie Fauna" w fascynujące zderzenie dwóch, nieprawdopodobnie uszczegółowionych rzeczywistości, tutaj sprawia wrażenie kilku luźnych pomysłów rozpisanych na serwetce. Portrety psychologiczne rodziców sprowadzają się do jednej cechy (czytaj: różnego natężenia troski), postacie dziecięce przypominają automatony zafiksowane na kilku czynnościach, a fakt, że film powstał w erze dźwiękowej, służy chyba tylko kompozytorom – co do aktorów i scenarzystów będę się sprzeczał. Z drugiej strony, magiczny świat zza wskazówek zegara nie jest żadną ekscytującą alternatywą – ani dla dzieciaków, ani dla dorosłych. Przeginający się Skoczek Czasu (w tej roli wystylizowany na doktora paj-chi-wo Dawid Ogrodnik), obskurny bar pełen Pożeraczy Kolejnych Dni Tygodnia (w tej roli powielony komputerowo Witold Dębicki), a także metafora psychoterapii jako czarnej magii (w tej roli demoniczne paznokcie Katarzyny Kwiatkowskiej) – to wszystko ciekawe koncepty, które nie doczekały się satysfakcjonującego rozwinięcia. Zasady rządzące magiczną krainą pozostają niejasne, potencjalnie intrygujące postacie zmarnowano na czerstwe gagi, a definicja filmowych "atrakcji" kończy się na dziwacznej pantomimie oraz aktorskiej nadekspresji. No nuda, że koniec – a film trwa nieco ponad godzinę. 

Opowieść o dzieciakach, które z bólu i strachu chowają się we własnych głowach, to całkiem niezły pomysł na kino. I to taki, który może zagwarantować choćby cień szansy w rywalizacji z napakowanymi efektami specjalnymi blockbusterami za dziesiątki milionów dolarów. "Dzień czekolady" ma mocny literacki fundament w postaci nagradzanej książki Anny Onichimowskiej i Emilii Dziubak oraz reżysera, który rozumie, że kino to sztuka wizualna. Problem w tym, że sprawia wrażenie filmu-konspektu, w którym wszystko, co najciekawsze, pozostaje w sferze pobożnych życzeń. Honor – jak zawsze – ratuje kotka. To najbardziej magnetyzująca postać, aktorka godna wszelkich nagród oraz jedyna bohaterka z alergią na czekoladę. I bez tego jej gorzko. 
1 10
Moja ocena:
4
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones