Niewidzialna wyspa

Prywatny zwrot polityczny spowodował całkowite odrzucenie przez Barzini obrazów jako tworów szkodliwych i deformujących rzeczywistość. Wizerunek to dla niej fałsz, cudzy projekt, niebezpieczny
"Odpieprz się!", "Zabierz to!", "Odłóż tę kamerę!", "Spierdalaj!". Naprawdę trudno zliczyć, jak często Benedetta Barzini ciska bluzgiem prosto w obiektyw. To początki starczej demencji? Frustracja? Trudny charakter? Twarz siedemdziesięciokilkulatki przecina konstelacja głębokich zmarszczek, skóra wygląda jak pień drzewa, od lat nie nakładano na nią żadnych kosmetyków. Jest w tym rodzaj sękatej mądrości, wizerunek godny chrześcijańskiej mistyczki albo wiejskiej szeptuchy. Bliskość ziemi, ściółki, kory i zeschłej trawy. 

Sama Barzini na takie "przyrodnicze" porównania prawdopodobnie zareagowałaby mocno nieparlamentarnym językiem. Dawna supermodelka, pierwsza włoska twarz amerykańskiego "Vogue'a”, na początku lat 60. zrobiła szybką karierę w Nowym Jorku, stając się jedną z ikon tamtejszej bohemy artystycznej i przyjaciółką Andy'ego Warhola. Wychowana w tradycjach antykapitalistycznych i lewicowych, w 1973 roku porzuciła świat mody i wstąpiła do Włoskiej Partii Komunistycznej, wkraczając na drogę radykalnego feminizmu i marksizmu. Dzisiaj pokazuje mediolańskim studentom, dlaczego modeling i fotografia modowa są formą opresji kulturowej, krytykując między innymi wszechobecne zestawianie kobiecości z naturą. Ten prywatny zwrot polityczny spowodował także całkowite odrzucenie przez Barzini obrazów jako tworów szkodliwych i deformujących rzeczywistość. Wizerunek to dla niej fałsz, cudzy projekt, niebezpieczny symulakr, a jej poglądy sytuują się w kontrze do współczesnego świata mediów wizualnych. Nic więc dziwnego, że na koniec życia była modelka chciałaby się "wymazać” – całkowicie zniknąć z radarów, pogrążyć w samotności bez komputera, telefonu i rodziny, osiąść na jakiejś odległej i nieznanej wyspie. I to dążenie – tę swoistą "ostatnią podróż" poza obrazy – jej najmłodszy syn Beniamino Barrese zamienia w projekt artystyczny. Przekłada na znienawidzony język fotografii i filmu. 

Wejście w prywatność matki odbywa się jednak za jej wyraźnym przyzwoleniem, wydanym podobno pod przymusem i z miłości, chociaż zapewne nigdy nie uda nam się zweryfikować, na ile radykalny ikonoklazm Barzini jest w istocie szczery i konsekwentny. No bo jak wyjaśnić jej udział w londyńskim Fashion Week i to w pełnym makijażu, pozującą wśród modelek i celebrytek? Czy chodzi o pieniądze? Sentyment? Dawną obietnicę? Nie wiadomo, kamera niczego nie wyjaśnia, zawiesza się uporczywie na twarzy, skórze, włosach w roli milczącego świadka, neutralnego oka. Ta sama synowska kamera zdecydowanie częściej bywa jednak intruzem, myśliwym polującym na intymność i wizerunek, z którym Barzini walczy za pomocą przekleństwa, połajanki i narzekania. Trudno powiedzieć, czy cała ta rodzinna "gra we wpatrywanie" ma jakiś z góry ustalony sens. Jeśli tak, to próbowałbym go znaleźć w wyznaniu bohaterki, że jako modelka zachowywała przezroczystość i nigdy nie oddawała fotografom prawdziwej siebie.

I teraz Barrese, jakby na przekór, poszukuje owej ukrytej prawdy o matce w jej wizerunkach, w nieustannym podpatrywaniu, w tym wszystkim, czego zrewoltowana modelka nienawidzi i czym fizycznie gardzi. Jego taktyka ponosi jednak spektakularną porażkę, która pozostaje jednocześnie najmocniejszym punktem całego filmu. Barzini podpatrywana na wykładach, przy zawalonym papierami biurku, paląca jak smok i klnąca jak szewc pod portretem Karola Marksa. Barzini pozująca w niebieskiej sukience, uśmiechnięta i frywolna, dobra i ciepła. Barzini z lat 60., czarno-biała, w futurystycznych strojach, wcielona w ciała młodych modelek, którym jej syn urządza castingi i domalowuje charakterystyczne matczyne pieprzyki na policzkach. W żadnym z tych spojrzeń nie udaje się przyszpilić prawdy, ustanowić stabilnego obrazu, zamknąć człowieka w jednym określonym wizerunku. Jest tak, jak uważa bohaterka: osoba nigdy nie jest absolutną jednością, wymyka się obiektywizującym zakusom obrazów, nie daje spetryfikować. I Barzini, nie czarujmy, mówi tutaj przede wszystkim o sobie, fascynującej właśnie przez ten rodzaj nieuchwytności, nieprzystawalność do schematów społecznych i kanonów piękna, wytwarzającej siebie na nowo z każdą kolejną sytuacją. W tytułowym zniknięciu dostrzegam więc szeroką metaforę, swoistą grę z pustką i tożsamością, nie zaś realną ucieczkę na bezludną wyspę. Grę, która odzyskuje dla filmu dokumentalnego enigmatyczność i nieprecyzyjność tematu. Grę, w którą zwyczajnie chce się zagrać. I obdarzyć jej reguły ciekawskim spojrzeniem.
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones