W Stanach Zjednoczonych są tylko dwa miasta – Nowy Jork i Los Angeles. Pierwsze z nich jest przyczółkiem artystów, drugie – wylęgarnią celebrytów. Konflikt między nimi przypomina kłótnie małżonków, zresztą o tym jest "Historia małżeńska" Noaha Baumbacha, gdzie Nicole tęskni do palm i przeskalowanych hal studiów filmowych, a Charlie nie wyobraża sobie innej kariery, niż tej na deskach niezależnych teatrów deszczowej metropolii. Związek nie jest w stanie przetrwać tego napięcia. Ale ostatecznie to miasto aniołów okazuje się miejscem spełnionych marzeń i nowych początków.
Pierwszy wiralowy post Rachel Sennott, opublikowany w 2019 jeszcze przed premierą "Shiva Baby", to filmik na temat życia w Los Angeles. Aktorka, ubrana w szybkie okulary i gruby łańcuch, podryguje do rytmicznej muzyki, sugerując, że wszyscy są tu uzależnieni od narkotyków i mają zaburzenia odżywienia. Po sześciu latach Sennott wraca do tematu z miniserialem – jako jego showrunnerka i główna aktorka.
Kocham LA to portret grupy przyjaciół nawigującej przez swoje lata dwudzieste: junior managerki influencerów Mayi (Sennott), nauczyciela Dylana (Josh Hutcherson), stylisty Charliego (Jordan Firstman), it girl Tallulah (Odessa A’zion) i nepo baby Alani (granej notabene przez córkę Foresta Whitakera, True). I tak jak "Seks w wielkim mieście" (1998-2004) był portretem pokolenia X, a "Dziewczyny" (2012-2017) millenialsów, tak "Kocham LA" to lustro dla najstarszych zetek – młodych urodzonych na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych, którzy właśnie wchodzą na rynek pracy z deficytem uwagi i wyidealizowaną wizją życia wyniesioną z Instagrama. To te dzieciaki, które jeszcze zaznały świata niezapośredniczonego ekranem, ale dorastały już w erze Facebooka i Twittera. Największym mrugnięciem oka do równolatków jest tu obsadzenie aktorów z dzieł formatywnych dla zillenialsów, czyli "Plotkary" (Leighton Meester), "Władcy Pierścieni" (Elijah Wood) i "Igrzysk śmierci" (Hutcherson).
W przeciwieństwie do "Seksu…" czy "Dziewczyn", czyli seriali, które definiowały obraz poprzednich pokoleń przez podejście do romantycznych relacji, "Kocham LA" skupia się nie na związkach, tylko mitycznej karierze, mierzonej sukcesem i popularnością, do których aspiruje co drugi mieszkaniec. Ale o sławie nie przesądza już fabryka snów – Los Angeles Rachel Sennott to miasto PR-owych skandali, postów sponsorowanych po trzydzieści tysięcy dolarów każdy i obrażających się na lajwie influencerek.
Pogoń za blichtrem i splendorem służy bohaterom za kamuflaż dla spraw o cięższym kalibrze emocjonalnym, do których serial nigdy nie dociera, tracąc je z horyzontu dla kolejnych gagów o kolejkach po matchę. W roli showrunnerki Sennott korzysta z bogatego doświadczenia w komedii i stand-upie, które skutkuje ironizującą pozą i zdystansowaną postawą wobec całej rzeczywistości. Trudno tu też o relacje budowane na trwałym i solidnym fundamencie, fabuła potrzebuje raczej kłótni i kłamstw, żeby dynamicznie posuwać się do przodu. W efekcie to serial podobny do swoich bohaterek: ładny, zabawny, ale pod tą całą podkolorowaną pstrokacizną – pusty. To mocno wątpliwe, żeby w 2025 roku pozwolono komukolwiek stworzyć zniuansowaną i kilkusezonową podróż o poszukiwaniu siebie i kryzysie tożsamości – nie, kiedy każde cięcie serialu jest idealnie wyliczone pod rozkojarzenie widzki, a platformom streamingowym bliżej do big techu, niż przykurzonej fabryki snów. To właśnie w tym aspekcie "Kocham LA" łapie ducha epoki, w której praca na dobre oddzieliła się od sensu, a algorytm zaczął być pojęciem znanym lepiej artystom niż informatykom.