Plemię zza miedzy

Chociaż reżyserce jest równie daleko do berlińskiego ruchu odnowy duchowo-ekonomicznej, co do podlaskich gospodarzy, w pewnym momencie wyraźnie staje po stronie trzeźwego Podlasia. W przypadku
Wieś na pograniczu polsko-białoruskim. Plenery bardzo malownicze, lekko zapyziałe, pasują zarówno do Wajdowskiej epiki, jak i horrorów Smarzowskiego. Pośrodku zaoranego pola baraszkują sobie Niemcy – coś tam śpiewają, łażą na czworakach, całują ziemię, otwierają czakry. Wariaci, ciuchy mają nieodświętne, zgrzebne, jak nasi chłopi przed wojną. Radzą sobie bez pieniędzy, pracują w polu na warzywach i ziołach, myją się nago na oczach całej wsi. Miejscowi patrzą na nich z politowaniem, ale też z sympatią – taka alternatywa, możliwość zerwania z tym, co utarte i normalne, wydaje się im nęcąca. Dwa odmienne światy przeglądają się w sobie, badają, edukują w różnicach. Bez niechęci czy wrogości, których moglibyśmy się po takiej radykalnej konfrontacji spodziewać.

Tylko że w autentyczność sytuacji wykreowanej przez Katarzynę Trzaskę we "Wsi pływających krów" jakoś trudno jest mi uwierzyć. Pośrednio odpowiada za to forma telewizyjnego dokumentu, przez którą przezierają elementy zainscenizowane, nastawione na potwierdzenie wcześniej obranej tezy. Film zaczyna się jak reality show – obserwujemy grupę młodych berlińczyków ze wspólnoty Spirit Center w ich naturalnym, wielkomiejskim środowisku. Zajęcia jogi, rytuały szamańskie czy wykłady o niszczącej sile cywilizacji przeplatają się z wizytami w galeriach sztuki nowoczesnej i w modnych kawiarniach. Ci ludzie to jednocześnie intelektualiści i skrajni naiwniacy o miękkich dłoniach i ufnych spojrzeniach, którzy życie obserwują z perspektywy wygodnych mieszkań i radykalnych teorii. Troje z nich – Ellen, Mario i Jon – decyduje się pójść w praktykę: wyruszają na poszukiwanie miejsca, gdzie wciąż – jak mniemają – żyje się w symbiozie z naturą, w porządku wyznaczanym cyklami przyrody i z ograniczonym dostępem do dóbr cywilizacji. Wybór niespodziewanie pada na podlaską wieś. Za wschodnią granicą pielgrzymów przyjmuje sympatyczny gospodarz Stanisław i od razu wyznacza szereg zadań, które mają skonfrontować idealistyczne wyobrażenia z surowością rolniczego życia. Obnażyć śmieszność zachodniej chłopomanii, ideologii "powrotu do korzeni", mody na weganizm i ekologię.

Jest w tym portrecie berlińczyków sporo protekcjonalizmu, ale też – nie da się ukryć – równie wiele prawdy. Poznawanie "autentyczności" przebiega etapami – od przerzucania widłami obroku i pędzenia krów, aż po stopniowe zrozumienie, że surowe życie podlaskich chłopów nie jest kwestią wyboru, lecz konieczności. Na początku jest jednak bunt. Kiedy Ellen, obserwując wesołą zabawę przy pieczonej kiełbasie, zaczyna płakać rzewnymi łzami nad losem zabijanych zwierząt i okrucieństwem gospodarzy, automatycznie stajemy po stronie trzeźwego osądu miejscowej społeczności. W ich argumentacji nie ma miejsca na wyrachowanie, bo samowystarczalność małych gospodarstw opiera się na racjonalnym rachunku ekonomicznym – krowa i prosię to nie przyjaciele, ale środki do przeżycia. Z drugiej strony metody gospodarowania berlińczyków, choć radykalne, wydają się równie skuteczne. Grupa nie posługuje się pieniędzmi i świadomie rezygnuje z wolnorynkowego obiegu dóbr, żyjąc w myśl zasady zero waste – z resztek pozostawionych na śmietnikach jest w stanie przygotować pełnoprawny posiłek i skompletować najpotrzebniejsze sprzęty domowe. Podlaskim rolnikom wyraźnie to imponuje, bo sami cierpią na stały niedobór gotówki. Tyle że znowu, taka sytuacja jest możliwa tylko dlatego, że gdzieś z boku istnieje bufor ekonomiczny – w postaci mieszkania w Berlinie, wykształcenia, bogatych rodziców, przywilejów socjalnych. Nie ma nic za darmo – to jedna z wybrzmiewających w filmie chłopskich maksym.

Możliwość alternatywnego życia jest więc według Trzaski pochodną poczucia bezpieczeństwa. To konstatacja tyleż prawdziwa, co dość oczywista. I chociaż reżyserce jest równie daleko do berlińskiego ruchu odnowy duchowo-ekonomicznej, co do podlaskich gospodarzy, w pewnym momencie wyraźnie staje po stronie trzeźwego Podlasia. W przypadku eksperymentu antropologicznego, który powinien opierać się choćby na pozorach obiektywnej obserwacji dwóch skonfrontowanych plemion, to mimo wszystko poważny błąd. Berlińczycy ulegają niepotrzebnej w moim odczuciu egzotyzacji, służąc jako potwierdzenie tezy o żyjącym fanaberiami, sytym Zachodzie. W trwającym nieco ponad godzinę filmie siłą rzeczy nie udało się rozszerzyć kontekstu, wejść głębiej w codzienną egzystencję bohaterów, wykroczyć poza zapośredniczoną przez obecność kamery sytuację wiejskiej pielgrzymki. Eksperyment kończy się po kilku tygodniach (dniach? miesiącach?), a Jon, Mario i Ellen na powrót wyciągają z szuflad twardą walutę, zwitki z eurozasobnością. Jakie jednak jest to ich berlińskie życie naprawdę? Lepsze? Gorsze? Smutne? Pełne porażek? Napewno na filmowym obrazku, bez komentarza, prezentuje się fajnie, nowocześnie. W produkcji telewizyjnej to być może wystarczająca odpowiedź na ludzki głód wiedzy, w antropologii czy etnografii – dopiero początek przygody. A bez mądrej antropologii dokument pozostaje tylko obrazkiem. Ładnym, ciekawym, lecz płaskim.
1 10
Moja ocena:
6
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones