Recenzja filmu

Koniec trasy (2015)
James Ponsoldt
Jesse Eisenberg
Jason Segel

Wywiad bez paskudnych ludzi

Skromna realizacja Jamesa Ponsoldta dowodzi, że o najważniejszych sprawach nieraz najlepiej mówić wprost, bez napinania się na filmowy odpowiednik tysiącstronicowego kloca o gabarytach książki
Żeby było jasne: "The End of the Tour" nie jest żadnym "Infinite Jest" kina biograficznego. Być może David Foster Wallace zasługuje na film na miarę swojej monumentalnej powieści. Ale czy go potrzebuje? Niekoniecznie. Skromna realizacja Jamesa Ponsoldta dowodzi, że o najważniejszych sprawach nieraz najlepiej mówić wprost, bez napinania się na filmowy odpowiednik tysiącstronicowego kloca o gabarytach książki telefonicznej. Oraz że więcej można powiedzieć o artyście, oglądając go pod lupą na małym wycinku jego biografii, niż przedzierając się przez faktograficzny gąszcz jego życiorysu. Pięć dni, dwóch aktorów, jeden niezwykły artysta – i wystarczy.

Oczywiście, Ponsoldt rozpoczyna swoją opowieść od streszczenia kilku kluczowych informacji. Kto nie zna głównego bohatera, ten szybko dowie się, że Wallace był jednym z najważniejszych amerykańskich pisarzy ostatniego dwudziestolecia, że dziełem jego życia jest gargantuiczne "Infinite Jest" oraz że w wieku 46 lat popełnił on samobójstwo. Ale "The End of the Tour" - zamiast pretendować do miana bryka z życiorysu pisarza – relacjonuje zaledwie kilka dni trasy promocyjnej "Infinite Jest", podczas których Wallace’owi (Jason Segel) towarzyszył dziennikarz "Rolling Stone’a", David Lipsky (Jesse Eisenberg). Film oparty jest na książce, w której reporter opisał owo spotkanie, a Sam Wallace jest tu raczej zagadką do rozwiązania niż otwartą księgą. Razem z Lipskym próbujemy przeniknąć do jego głowy.    

Konwencja wywiadu od razu ustawia relację między dwoma mężczyznami: to de facto pojedynek artystów. Zauroczony Wallace’em Lipsky przypomina nieco Salieriego. Jest na tyle zdolny, by poznać się na absolutnej maestrii tego drugiego – i zazdrościć mu jej. Sam Wallace zresztą ma coś z Mozarta: emploi dużego dziecka, jakąś dezynwolturę. Sęk w tym, że takie skojarzenie z "Amadeuszem" robi "The End of the Tour" i jego bohaterom krzywdę. Bo Ponsoldt opowiada właśnie o desperackiej próbie wyrwania się z zaklętego kręgu kolejnych szufladek, nawiązań, interpretacji. A asocjacja z historią Mozarta jest przecież jedną z takich klisz.

Lipsky chce zajrzeć za fasadę Wallace’a: zwalistego, niechlujnego, z nieodłączną bandaną na głowie. Jako dziennikarz widzi tu pozę, pisarza grającego rolę pokręconego odludka, ekscentryka. Ale choć nikt by w to nie uwierzył – pozy nie ma. Oto tragedia życia Wallace’a w pigułce. W zasadzie – jakby się zastanowić - tragedia gatunku ludzkiego: łańcuch implikowanych znaczeń ciągnie się w nieskończoność, czy tego chcemy, czy nie. Jest jak uzależniający strumień telewizyjny (czołowy narkotyk w życiu Wallace’a): wciąż się reprodukuje i wciąga, wciąga, wciąga.

O sukcesie Ponsoldta przesądza to, że nie wikła się on w górnolotne implikacje spotkania dwóch mężczyzn. Lipsky i Wallace opowiadają o rzeczach ważnych, filozofują, ale reżyser pokazuje ich przede wszystkim jako dwóch gości, którzy sobie gadają, próbując umościć się w niewygodnej, naładowanej znaczeniami sytuacji. I nie jest tak, że cały czas wadzą się ze światem. Rozmawiają też o Alanis Morissette, idą do kina na… "Tajną broń" Johna Woo. Są po prostu ludźmi: raz wzniosłymi, raz żałosnymi, a przez większość czasu… zwyczajnymi. Nawet jeśli pracują dla poczytnego magazynu albo napisali genialną książkę.

W tym uziemieniu pomagają oczywiście aktorzy. Eisenberg zręcznie lawiruje między sprzecznościami Lipsky’ego, który jest zarazem oddanym fanem, zawistnym rywalem, wścibskim reporterem i – koniec końców – sympatycznym facetem. Ale to Segel jest olśnieniem. Fascynująco przekracza swoje emploi i kreuje ujmujący portret przenikliwie inteligentnego człowieka, którego inteligencja nie broni jednak przed byciem głęboko nieszczęśliwym. Wręcz przeciwnie. Widać, że gwiazdor obserwował nagrania z Wallace’em, przejął jego tiki i sposób bycia, miękki głos. Ale jego rola nie jest po prostu papugowaniem, Segel osiąga tu dwa ideały aktorstwa. Po pierwsze: sprawia, że zapominamy o nim samym, o jego poprzednich występach. Po drugie: z szeregu manieryzmów tworzy postać z krwi i kości, jest niezwykle naturalny oraz – zabrzmi to patetycznie - ludzki. I choć Ponsoldt sugeruje za Wallace’em, że jesteśmy swoimi neurozami, niezdolni do zmiany, to z pomocą Eisenberga i Segela pokazuje, że jednak warto próbować. Rezultat to dziwnie - bo jakoś tak nie do łez – wzruszający film; zarazem ciepły i nieskończenie smutny. 
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones