Recenzja filmu

Atlantyda (2019)
Valentyn Vasyanovych
Andriy Rymaruk
Liudmyla Bileka

Ziemia jałowa

Art-house'owa postapokalipsa w wykonaniu Valentyna Vasyanovycha budzi zachwyt. Ze wstydem i oporem, bo egzaltacja kompletnie nie pasuje do surowej tonacji tego filmu. Dominują szarość, barwy
Przyszłość to kawałek zbutwiałego linoleum. Zachód słońca pokolorowany zaciekami, łuszczącą się farbą, dogasającym kopciuchem i trupem, który zespolił się w jedno z własną podkoszulką. Ukraina wygrała wojnę, ale kosztem wielkiego przeistoczenia. Jej ziemia jest skażona, fabryki i kopalnie zrujnowane, ludzie pogrążeni w depresji. "Dziesięć lat zajęło nam oczyszczenie tego kraju z sowieckich mitów i propagandy" – mówi jeden z bohaterów "Atlantydy". Czasu na przywrócenie brakującego ciepła i światła może już jednak zabraknąć.

Art-house'owa postapokalipsa w wykonaniu Valentyna Vasyanovycha budzi zachwyt. Ze wstydem i oporem, bo egzaltacja kompletnie nie pasuje do surowej tonacji tego filmu. Dominują szarość, barwy wyjałowionej gleby i spalonej trawy, ciężar plujących ogniem zakładów metalurgicznych. Każdy kadr zaplanowano z niebywałą pieczołowitością: w statycznych, horyzontalnych kompozycjach ludzkie figurki przechodzą przez kolejne plany, detale spinają się w całość bez widocznych gołym okiem szwów, kamera rusza się bardzo rzadko i robi to tak płynnie, że w ogóle nie zaburza "maszynowego" rytmu całości. Widać, że "Atlantyda" wyszła spod ręki autora zdjęć do arcydzielnego "Plemienia". Jako film kształtujący wizję świata głównie za pomocą obrazów – ubogi w dialogi, emocje i gesty – przypomina jakiś fantastyczny, malowany latami ciąg abstrakcyjno-figuratywnych płócien. Behawioralną czystość dzieli natomiast z chłodnym kinem Akiego Kaurismäkiego. Jakby Vasyanovych miał na drugie imię Obcość.

Paradoksalnie, cała ta zimna abstrakcja służy w "Atlantydzie" tropieniu miłości i sensu w świecie zniszczonym przez przemoc, co w przypadku innej, bardziej dosłownej poetyki mogłoby się skończyć melodramatycznym kiczem. Zaczyna się sceną nakręconą w podczerwieni – gdzieś na pustkowiu odbywa się egzekucja, czaszkę człowieka rozbija kolba karabinu, ciało ląduje w grobie, który samo sobie przed chwilą wykopało. Błyskawicznie zmieniamy jednak punkt widzenia i już jest po wojnie. Dwaj mężczyźni – młodzi weterani – próbują odegnać widmo stresu pourazowego monotonną pracą w hucie stali. To właśnie tutaj po raz pierwszy pojawia się, obecne w filmie na wielu poziomach, pytanie o właściwe sposoby umierania: czy lepiej jest zniknąć, rozpuścić się w świecie i dla świata, czy zyskać godność i pamięć w ziemi, obok podobnych nam rozkładających się kości i wysuszonych mumii? I czy ma to w ostatecznym rozrachunku jakiekolwiek znaczenie?

Bo ten z bohaterów, który przetrwa powojenne nawarstwienie nerwic, zacznie jeździć razem z grupą wolontariuszy w poszukiwaniu masowych grobów. W upstrzonej minami i pozbawionej życia frontowej zonie leżą obok siebie żołnierze ukraińscy, rosyjscy, donieccy, ługańscy. Różne naszywki, ten sam stan rozkładu. "To jak praca archeologów" – mówią bohaterowie. Z tą różnicą, że wykopywani mają przy sobie nowe smartfony. Dla wielu widzów długie i ekstremalnie drastyczne ujęcia zwłok na stołach prosektoryjnych mogą być czymś trudnym do wytrzymania. Tyle że w nagromadzeniu śmierci, mroku, wilgoci i rozkładu da się odnaleźć pewną metodę – środek wiodący do tak wielkiego zobojętnienia, że aż robi się miejsce na gwałtowne i niespodziewane wejście życia. W zaginionym świecie – utopionej Atlantydzie, gdzie po równi dostaje się roślinom, budynkom, maszynom i ludzkim ciałom – na czarnych trupich workach kiełkuje nadzieja. Powraca ciepło, kości na nowo obrastają mięsem, brudne fotele nasiąkają wonią parzonej kawy i nagiej skóry. Nie zobaczymy tego oczywiście gołym okiem, ale w szkiełku termowizora. Tego samego, który w otwarciu filmu zwiastował katastrofę, a teraz bielą i czerwienią maluje wyspy miłości pośrodku zastygłych ruin.

Jest w końcu "Atlantyda" prawdziwą kopalnią kapitalnych filmowych pomysłów i wizualnej osobliwości. To tutaj zobaczyłem scenę pocałunku skomponowaną tak genialnie, że pozostanie ze mną na długie jesienne miesiące. Tutaj odbywa się najdziwniejszy pogrzeb świata, a ludzie zażywają kąpieli w wielkich łychach rozbebeszonych koparek. Tutaj radziecki klasyk awangardowego kina – Dżiga Wiertow – powraca jako epitafium dla upadającego przemysłu i dymiących kominów fabrycznych. I to wszystko w ramach jednego, wolnopłynącego ciagu długich obrazów, które rzeczy martwe nasycają niezwykłą intensywnością i pomysłowością. Jeśli więc nie umiem ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że "Atlantyda" jest arcydziełem, to na pewno widzę w niej majstersztyk osobności. Dowód na to, że kino ma się u naszych poturbowanych sąsiadów bardzo dobrze. I że powinniśmy się mu przyglądać z wytężoną, empatyczną uwagą. Inaczej możemy przegapić coś, co na zawsze odmieni oblicze jałowej ziemi. Ziemi filmowej, oczywiście.
1 10
Moja ocena:
8
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones