Recenzja filmu

Dragon Ball Super: Super Hero (2022)
Tetsurô Kodama
Dariusz Kosmowski
Masako Nozawa
Toshio Furukawa

Serduszko bije

"Dragon Ball: Super Hero" wydaje się zachowawczy i odwołujący się do szlachetnej pamięci o uświęconych odsłonach anime (serial-matka, "Dragon Ball" i epicki "Dragon Ball Z"). A jednak przy całej
Serduszko bije
Choć zapewne wielu z nas pokochało serię "Dragon Ball", mając kilka lub kilkanaście lat, dystrybutorzy nowej odsłony kultowego anime najwidoczniej nie mieli wątpliwości, jaka publiczność jest ich grupą docelową. Projekcje w polskich kinach odbywają się wyłącznie z napisami z zagęszczeniem w godzinach popołudniowych i późnowieczornych. Podczas mojego seansu w sali nie było wielu widzów, jednak na oko sami millennialsi. Dziś "Dragon Ball" to rzecz iście geekowska, niszowa bajka retro, w której wciąż najbardziej liczy się humor, trening i oddanie, a porządna nawalanka jest równie istotna, co ocalenie mieszkańców Ziemi czy innych planet przed złoczyńcami.  

Seria "Dragon Ball" swój złoty czas miała pod koniec lat 80. i w latach 90. ubiegłego wieku (w Polsce emisja anime zahaczyła jeszcze o wczesne lata dwutysięczne), jednak kolejne kilkanaście lat było czasem stagnacji i nie rozwijało uniwersum. Rzecz jasna, lojalność rzeszy fanów i ciągłe wracanie do ulubionej animacji sprawiały, że smocze kule pokryły się warstwą szlachetnej patyny i otoczyła je aura kultowości. Przełom nastąpił dopiero w połowie kolejnej dekady, kiedy to pojawił się długo wyczekiwany nowy kanoniczny serial, "Dragon Ball Super", poprzedzający go film kinowy "Dragon Ball Z: Kami to Kami", a w 2018 roku "Dragon Ball Super: Broly", który zarobił kilkanaście razy więcej, niż kosztował. Jasne było, że kolejna przygoda kosmicznego wojownika Son Goku i jego przyjaciół na dużym ekranie to tylko kwestia czasu. Z całą pewnością było też wiadome dla producentów, że lepiej poruszać się w bezpiecznych rejonach nostalgii oraz na nowo przypominać potyczki starych bohaterów i antagonistów, niż postawić na wyraźne rozszerzenie uniwersum i nowe pokolenie herosów. 

Kinowy  film z roku 2018, choć spektakularny i przyjemny, bezczelnie polegał na rewizytacji przeszłości i wyeksponowaniu kolejnego epickiego starcia uwielbianego duetu – prostolinijnego Goku i sarkastycznego Vegety – z zagrażającym planecie przeciwnikiem. "Dragon Ball: Super Hero" na pozór wydaje się jeszcze bardziej zachowawczy i odwołujący się do szlachetnej pamięci o uświęconych odsłonach anime (serial-matka, "Dragon Ball" i epicki "Dragon Ball Z"). A jednak przy całej jego banalności, a niekiedy i chałturze, do czego jeszcze przejdę, udaje mu się na tej nostalgicznej nucie zbudować coś zupełnie nowego, co zapewne skradnie nomen omen serce pokaźnej części fandomu. Mianowicie Szatan Serduszko, znany także jako Piccolo (choć z racji sentymentu do rodzimej telewizyjnej wersji lektorskiej pozostanę przy tej pierwszej wersji imienia) w końcu dostał solowy film, by posłużyć się słownictwem współczesnego kina superbohterskiego.

Zawsze miałem słabość do powściągliwego i nie do końca odgadnionego Nameczanina. Serduszko na przestrzeni pierwszej i drugiej odsłony anime przeszedł drogę od antybohatera do sojusznika oraz stał się jedną z wiodących postaci. Jego tajemniczość i powaga zestawiane z bezpośredniością i humorem innych niezmiennie czyniły go w moich oczach jedną z najciekawszych, ale i niewystarczająco eksploatowanych figur w uniwersum. W "Dragon Ball Super Hero" – pod nieobecność Sayianinów, Goku i Vegety, trenujących właśnie na drugim końcu kosmosu – to właśnie na barki Szatana Serduszko spadnie misja zdemaskowania i udaremnienia nikczemnego planu odradzającej się Armii Czerwonej Wstęgi, pokonanej niegdyś w oryginalnym "Dragon Ballu". I choć Serduszko w końcu otrzymuje bojową metamorfozę (niestety nie tak spektakularną jak każdorazowe nowe kolory włosów Sayianinów), okazję do zaprezentowania poczucia humoru i porządnej bijatyki (jak on się pięknie bije!), to na jego barki zrzucono zbyt wiele.

Wprawdzie film odznacza się nieco innym klimatem niż poprzednie "kinówki" z serii – mniej kosmicznym, bardziej ziemskim i kameralnym, podobnym do szpiegowskich akcyjniaków w stylu Bonda czy kina superbohaterskiego, mniej więcej w odcieniach kolorowego Gotham. "Dragon Ball: Super Hero" ma nawet dwóch ciekawych nowych bohaterów, bliźniacze androidy Gamma, które, choć początkowo jawią się dość sztampowo, rozwijają się w naprawdę zaskakujący sposób. Co więcej, od strony wizualnej nowa inkarnacja kultowego anime także nie zalicza wpadki. Wzmocniono mangowy rodowód dragonballowego świata (między innymi początkowymi najazdami imion postaci czy charakterystycznymi dla komiksów planszami z onomatopejami towarzyszącymi potyczkom) oraz tak jak w poprzednim filmie kinowym zgrabnie połączono płaską kreskę i elementy CGI.

A jednak nostalgia – która stosowana z umiarem mogła wznieść "Super Hero" ponad inne filmy z franczyzy – sprawiła, że obraz zapada się pod ciężarem własnej wtórności. Najsłabszym jego punktem pozostaje brak pełnokrwistego antagonisty. Pomysł na wskrzeszenie przestępczej organizacji, którą pamiętamy z pierwszej dragonballowej serii, nie był zły, ponowne podjęcie wątku androidów pojawiających się w serii "Z" także miało potencjał, jednakże uczynienie głównym, finałowym bossem mętnego powidoku jednego z najbardziej wyrazistych i najprzebieglejszych złoli, czyli Komórczaka aka Cella woła o pomstę do nieba. Co z tego, że Szatan Serduszko z pomocą z syna Goku, Gohana, w duchu najlepszych dawnych strać, walczy jak nigdy przedtem, z maestrią planuje kolejne etapy złożonego pojedynku, dalekiego od zwykłej naparzanki, jeśli jego przeciwnikiem jest wielka kupa mięsa, bo trudno inaczej nazwać Komórczaka Max. Nie jest on nawet czarnym charakterem – jest potworem pozbawionym jakichkolwiek cech i rozumu, co sprawia, że starcie przypomina walkę z żywiołem, a nie charyzmatycznym, cwanym bossem, co dotychczas stanowiło wizytówkę rozciągniętych na wiele odcinków kluczowych walk. Być może jest to przejaw szerszego trendu w kinie superbohaterskim i animacjach dla młodych widzów, w których zło nierzadko przybiera niespersonalizowaną formę lub ostatecznie daje się nawrócić lub wręcz przewrotnie okazuje się skrzywdzonym dobrem.

Patrząc obiektywnie na "Dragon Ball: Super Hero" należałoby zganić jego twórców, w tym samego Akirę Toriyamę, ojca oryginalnej mangi i scenarzystę tej produkcji, przede wszystkim za nieumiejętne korzystanie z magii nostalgii odpowiadające za większość wad i ograniczeń filmu. Trudno mi jednocześnie uznać tę nową odsłonę uwielbianej przeze mnie serii za cyniczną czy bezwartościową. Obrazy Szatana Serduszko jednocześnie srogo i czule trenującego małą Pam, wnuczkę Goku, albo niczym rasowy szpieg zakradającego się w ukradzionym kombinezonie do siedziby Armii Czerwonej Wstęgi, czy też osiągającego pełnię bojowej mocy, sprawiły mi ogromną frajdę – a przecież o to tu przede wszystkim chodzi. Jednocześnie nie wyobrażam sobie, by ktoś zakochał się w świecie smoczych kul i zapragnął poznać go lepiej po seansie "Super Hero". Film co prawda kilkakrotnie eksplicytnie przypomina konteksty minionych, istotnych dla fabuły wydarzeń, ale częściej ów zabieg sprawia wrażenie niezdarnej, acz życzliwej przypominajki. Przypominajki dla tych wszystkich trzydziestolatków, którzy już raz zakochali się w uniwersum stworzonym przez Toriyamę, ale może boją się przyznać, że minęło już dwadzieścia lat, odkąd urywali się z ostatniej lekcji, by obejrzeć decydujący moment starcia Goku i jego przyjaciół z Komórczakiem.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones