Recenzja filmu

Freestyle (2023)
Maciej Bochniak
Maciej Musiałowski
Nel Kaczmarek

Powierzchnie tnące

To popis reżyserskiego kunsztu – odpowiednio budujący napięcie, ekspresowo kreujący ciekawe postacie, wciągający po uszu w gęstą historię kryminalną i co chwilę serwujący kolejne zwroty akcji.
Powierzchnie tnące
Maciej Bochniak kminił dość długo. W "Disco Polo" zaserwował zaskoczonym widzom awanturniczy film muzyczny, ożywiający zbiorowe marzenia społeczeństwa z początku lat 90. W "Magnezji" natomiast sięgnął po klasyczną konwencję westernu, którą wykorzystał dla własnych, rozrywkowych celów. Niedawno z kolei bawił serialową publiczność polską wersją mockdokumentalnego "The Office". Do każdego z tych przedsięwzięć można było mieć większe lub mniejsze zastrzeżenia. Dało się wręcz odnieść wrażenie, że przechodzenie z konwencji w konwencję, zmiany trybów opowiadania i tonacji były jedynie formą szlifowania warsztatu. Aż w końcu reżyserskie powierzchnie tnące Bochniaka wydały na świat prawdziwy brylant w postaci "Freestyle'u".



Ten film wisiał nad polską kinematografią od dłuższego czasu. Kino gangsterskie to bodaj ulubiony gatunek twórców, próbujących przebić się do rozrywkowego mainstreamu. Czy to Maciej Kawulski, czy bracia Węgrzyn wraz z liczną rzeszą reżyserów, którym nie udało się dostać do szerszej świadomości publiczności – wszyscy oni pragnęli nakręcić taki "Freestyle", tylko zabrakło im umiejętności. Bo film Netfliksa to popis reżyserskiego kunsztu – odpowiednio budujący napięcie, ekspresowo kreujący ciekawe postacie, wciągający po uszu w gęstą historię kryminalną i co chwilę serwujący kolejne zwroty akcji. Tu nie ma miejsca na zbędny dialog, puszczoną scenę, niepotrzebną postać czy chwilę fabularnego przestoju. Jest za to nieustanna gonitwa, walka o każdą sekundę uwagi widzów. Nieprzerwany pościg o kolejny zastrzyk adrenaliny. 

Znamy to. Niemal od pierwszych ujęć jest jasne, kto patronuje "Freestyle'owi". I bracia Safdie, bo o nich mowa, pewnie osiągniętego przez Bochniaka efektu wcale by się nie powstydzili. Choć jasne jest, że to wciąż nie ten sam poziom. W "Good Time" i "Nieoszlifowanych diamentach" nie tylko montaż, praca kamery i fabuła nieustannie podbijały stawkę, doprowadzając do piętrzenia emocji. Tam działały także dźwięk, dialogi, nieustanny tumult i altmanowskie nakładające się głosy. Bracia Safdie są z pewnością bardziej precyzyjni. Przede wszystkim każdy z ich fabularnych wyborów jest jednocześnie ekscytujący oraz psychologicznie i życiowo wiarygodny. Tymczasem film Bochniaka cierpi na chorobę naśladownictwa – chce osiągnąć ten sam efekt, ale nie zawsze wie jak, więc charakterystyczne dla Safdiech nieustanne podbijanie stawki sprawia, że fabuła grzęźnie niekiedy w mieliznach konwencji, zanadto uciekając od prawdopodobieństwa i psychologicznego realizmu.



Ale to i tak nieszczególnie szkodzi "Freestyle'owi", bo od początku jest jasne, że to nie kino gangsterskie spod znaku Vegi, Kawulskiego czy Węgrzynów, którzy tak bardzo pragną przekonać swoich widzów, że to, co oglądają, to samiuśka prawda, zero ściemy. Bochniak ściemnia publiczności w twarz, bawiąc przy tym siebie i ich setnie, angażując całą paletę środków filmowych, by koloryzować, bajać, dawać rozrywkę, nieustannie dociskając pedał gazu. A tą szaloną wyścigówką kieruje Maciej Musiałowski, genialny w roli Diego – powracającego z odwyku rapera, roztrzęsionego adrenaliną i syndromem odstawienia, który przypadkowo wpada w sam środek mafijnych rozgrywek. Ileż razy już to widzieliśmy, prawda? Fala kina hip-hopowego po "Procederze", "Zadrze" czy niedawnej "Infamii" nie chce opaść. A gdzie raperzy, to jakimś cudem napatoczą się zawsze i gangusy. Tak jest i tym razem, tylko po prostu lepiej. 

Nie o oryginalność więc tu chodzi, ale o wykonanie. A Bochniak przyłożył się do każdego aspektu: tu nawet Musiałkowski rapuje bez zarzutu – szorstko i profesjonalnie, a jego kawałki nie odbiegają od tego, co dzieje się obecnie w polskim rapie. Popisowo zorganizowany jest drugi plan, z eleganckimi mafiosami, wytatuowanymi osiłkami, luźnymi raperami, narkusami ze zlasowanymi mózgami i wdzięczącymi się dziewczynami. Każdy z nich, nawet jak przelatuje przez ekran, to pozostawia po sobie świetlistą smugę wyrazistego i barwnego języka oraz pewność, że jego miejsce w fabularnej konstrukcji zostało bardzo precyzyjnie przydzielone. Niech przykładem będzie lokalny bonzo, król kiełbasy. Jego portret kilkoma trafnymi zdaniami kreśli Diego, tworząc w ten sposób pełnokrwistą postać, która w fabularnej układance musi znaleźć się dokładnie w tym miejscu. 


Wreszcie fabuła. Choć wydaje się, że to dynamicznie prowadzona kamera, szybki montaż i bliskie plany powodują, iż serce zaczyna szybciej pompować krew, to tak naprawdę jest to zasługa opowieści. Bochniak chwyta nas od razu w sidła sprzecznych emocji, kreśląc zarys przeszłości głównego bohatera i odmalowując jego niełatwą sytuację życiową. Nie o litowanie tu chodzi, ale o chęć podążenia za Diego ścieżką wprost do samego piekła – wspieranie jego niełatwych wyborów, które tylko pogarszają położenie postaci. Cała tajemnica tkwi w intensywności, gęstości akcji, która cały czas rzuca bohaterem z jednego zagrożenia w drugie – od przypału do przypału. A Diego wygląda, jakby się topił i ostatkiem sił walczył o każdy oddech. I taką determinacją nadaje tempo akcji. 

Powierzchnie tnące Bochniaka szlifują gładko. Reżyser pewną ręką prowadzi swoje ostrza, kreuje prawdopodobny świat, który jednocześnie jest tak barwny i odjechany, że może zaistnieć tylko w wyobraźni. Przede wszystkim jednak Bochniak jest w stanie zafundować widzom pełną adrenaliny przejażdżkę po tej zbudowanej z celuloidu, zapożyczeń i konwencjonalnych rozwiązań rzeczywistości, która ma wciągać jak magma – w spiralę złych decyzji bohatera, zaskakującą intrygę, katalog kolorowych typów i podnoszące ciśnienie zwroty akcji. Kino na pełnej. 
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones