Recenzja filmu

Happy End (2017)
Michael Haneke
Isabelle Huppert
Jean-Louis Trintignant

Rodzina w zwierciadle smartfona

Wszystko jest przedstawione w piękny sposób – estetyczne, pełne żywych kolorów zdjęcia oraz pełna urzekających ozdób i antyków scenografia, która ukazuje, że pomimo tych wszystkich rzeczy dom,
O niezwykle wyrafinowanym kunszcie Michaela Hanekego nie raz mogliśmy się przekonać.  Reżyser "Funny Games" i "Miłości" zaprasza nas tym razem do refleksji nad końcem i przemijaniem i wcale nie będzie to, jak wydawałoby się po tytule, koniec szczęśliwy. Film to przede wszystkim gorzka refleksja o wartościach i postawach, które bezpowrotnie zostały utracone lub uległy przewartościowaniu w ponowoczesnym społeczeństwie. 

Francja, Calais. Fabuła zabiera nas do domu zamożnej rodziny Laurentów. Widz musi się z nimi zapoznać, jednakże jest to zadanie bardzo trudne do wykonania, gdyż sami bohaterowie zbyt wiele o sobie nie mówią, może z wyjątkiem zawoalowanych i niedopowiedzianych, skrywanych w sekrecie przed najbliższymi tajemnic. Jest w tym zabiegu coś, co może irytować, ale z biegiem kadrów nachodzi kolejny wniosek, że być może reżyser nie do końca chciał, byśmy ich poznali, ponieważ oni sami siebie nie znają. Stajemy się zatem biernymi obserwatorami i współuczestnikami upadku wartości, jaką jest rodzina. Obowiązki głowy domu spoczywają na barkach Anne (w tej roli niesamowita jak zawsze Isabelle Huppert), jednakże zamiast być dla najbliższych swego rodzaju opoką, czy drogowskazem, kimś, kto utrzyma to wszystko w karbach, woli menadżerować nimi, jak własną firmą – przez telefon, zamknięta w swoim biurze. Jej szorstkość i bezduszność niewątpliwie przelewa się na innych członków rodziny – przede wszystkim na syna kłócącego się z nią w jednej z pierwszych scen przy rodzinnym stole, który powinien być raczej oazą domowego spokoju, a staje się miejscem służącym jedynie do zaspokajania potrzeb fizjologicznych – jedzenia – i areną, przy której rozwiązuje się konflikty. Przy stole tej rodziny każdy jest zepsuty i każdy działa destrukcyjnie na siebie nawzajem – ojciec (genialny Jean-Louis Trintignant), który chyba jako jedyny zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje, brat Anne – Thomas, który wieczorami ucieka się do internetowych, perwersyjnych rozmów ze swoją kochanką oraz jego przejawiające problemy socjopatyczne córka – dwunastoletnia Eve. 



W tej rodzinie wartości niewątpliwie upadły, a relacje między jej członkami szwankują na każdym poziomie od nieumiejętności prostego komunikowania się, nie mówiąc już o rozmowie, aż po okazywanie sobie uczuć, czy szacunku. Laurentowie to klan, w którym nikt nie może na nikim polegać, na nikogo liczyć, a już zwłaszcza nie na słowa wsparcia, pomocy, czy pokrzepienia. Oprócz upadku we współczesnym świecie modelu rodziny, Haneke stara się unaocznić widzom powolną i bolesną śmierć wyższych, elitarnych warstw społecznych – czy to arystokracji, czy burżuazji. Ci, którzy mieli być piastunami kultury, elokwencji, czy obycia towarzyskiego, stają się tego absolutnym przeciwieństwem. Zepsucie dosięga ich tak głęboko, że jedynymi rzeczami, które mają dla nich znaczenie, stają się pieniądze, interesy, biznes, nałogi i smartfony.   

Pierwsze, co da się zauważyć na ekranie, to cisza wypełniająca sceny, w których akcja sączy się w bardzo powolnym tempie. Z początku, a nawet przez cały film, można odbierać to ambiwalentnie, przez co obraz za sprawą swojej rozwlekłości, wydłużających się niepotrzebnie ujęć i milczenia odbierany zostaje jako nudny. Nic bardziej mylnego. Haneke jako jeden z niekwestionowanych mistrzów europejskiego kina nie pozwoliłby sobie bez powodu na marnowanie czasu. Sam lubię filmy, których akcja toczy się spokojnie i powoli, ale przyznam, że "Happy End" dłużył się momentami niemiłosiernie. Działo się to jednak kosztem ukazania pewnych zjawisk, np. wówczas, gdy bohaterowie  podczas wizyty jednej z członkiń rodziny w szpitalu jadą widną. Sama czynność przemieszczania się między piętrami ukazana zostaje jako swego rodzaju rytuał – wejście, naciśnięcie guzika, szybkie spojrzenie w lustro, winda rusza, ciśnienie wzrasta, winda jedzie i jedzie, aż w końcu się zatrzymuje, bohaterowie idą labiryntem korytarzy do jednej z sal. Wizyta trwa zaledwie tyle, co połowa ich trasy od drzwi wejściowych szpitala do łóżka pacjentki. Czyż nie jest to wymowne? Takie rozwlekanie scen, przestaje być marnowaniem czasu, ponieważ ukazuje ukryte informacje – w tym przypadku o relacjach między bohaterami.

Warsztat Hanekego słynie z nietypowych, ale niezwykle wyszukanych wyborów technik reżyserskich. Odbiorcom nie podaje klasycznie nakręconego filmu, wychodzi krok naprzód. Ukazując społeczeństwo ponowoczesne, stara się uciekać do sposobu modnego w tym środowisku kręcenia filmów, a mianowicie do vloga lub wideorelacji, co świetnie komponuje się z poszczególnymi partiami filmu. Oprócz tego reżyser jest świetnym łamaczem konwencji i stereotypów filmowych zarówno fabularnych, jak i tych związanych bezpośrednio z samą strukturą obrazu. W "Funny Games" mistrzowsko rozprawił się ze koncepcją walki dobra ze złem i wręcz zakpił z odbiorcy, czyniąc z momentu kulminacyjnego istne szaleństwo, które było zjawiskiem nowatorskim i pozostawiało widza w długotrwałym zaskoczeniu. W "Happy Endzie" kpi natomiast z samej struktury szczęśliwego zakończenia. Bohaterowie zmęczeni swoim życiem, bezowocnością swoich czynów i decyzji, popadają w stan bezruchu – nie rozwijają się, nie czerpią z życia najmniejszej radości, mając nadzieję, że ich męka skończy się jak najszybciej. Haneke nie łudzi swoich odbiorców, że koniec czegokolwiek w życiu bywa szczęśliwy, bo bez większego wysiłku tak po prostu nie jest. Zupełnie tak samo, jak w "Funny Games" obalił sielską i bajkową koncepcję, że dobro zawsze, mimo wszelkich przeciwności, triumfuje nad złem, tym razem uświadamia widza, że na happy end czegokolwiek człowiek musi pracować z całych sił, inaczej koniec będzie po prostu gorzki.



Niewielka ilość dialogów, milczące i bardzo rozwlekłe sceny – to sprawia, że film można odebrać jako nudny. Nie będę ukrywał, że tak nie jest, ale jak nie wybaczyć tego Hanekemu? Zwłaszcza, gdy przy wnikliwym przyjrzeniu się, uświadamiamy sobie jednak, że bohaterowie milczą, bo nie mają sobie nic do powiedzenia, że to ich ciche postawy wykrzykują za nich wiele – to, że żyjąc w jednym domu pod jednym dachem przez tyle lat, w ogóle się nie znają lub to, że nie umieją się ze sobą porozumieć, ponieważ są dla siebie jak obcy władający zupełnie innymi językami. Wszystko jest przedstawione w piękny sposób – estetyczne, pełne żywych kolorów zdjęcia oraz pełna urzekających ozdób i antyków scenografia, która ukazuje, że pomimo tych wszystkich rzeczy dom, rodzina i człowiek mogą być zupełnie puste i zepsute.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W nowym filmie Michael Haneke już nie szokuje jak do tej pory. W swoich filmach wywoływał on u widza... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones