Reżyserem kolejnego filmu akcji z Willem Smithem w roli głównej nie jest człowiek z ogromnym stażem w tym zawodzie. Francis Lawrence – bo o nim mowa, ma na swoim koncie (oprócz kilku wideoklipów
Reżyserem kolejnego filmu akcji z Willem Smithem w roli głównej nie jest człowiek z ogromnym stażem w tym zawodzie. Francis Lawrence – bo o nim mowa, ma na swoim koncie (oprócz kilku wideoklipów znanych gwiazd popu) jedynie bardzo dobrze przyjęty przez krytykę "Constantine" z 2005 roku. Jednak recenzowanym filmem "I am legend" potwierdza swój talent. Oglada się go bowiem z wielkim zaciekawieniem. Emocji nie brakuje, mimo iż forma filmu jest diametralnie różna od wielu innych podobnych produkcji (o podobnej fabule). Moim zdaniem otworzy on reżyserowi bramę do realizacji największych obrazów, a nam - Widzom - daje świetną rozrywkę i zwiastuje rozwój talentu twórcy. Nic, tylko czekać na kolejną... "I am legend" przedstawia apokaliptyczny obraz Ziemi ogarniętej wirusem, który zabił większość ludzi, a resztę zmutował, zamieniając ich tym samym w głodne stworzenia łaknące śmierci wszystkich, których spotkają. Jest tylko jeden człowiek, który przeżył, jedyna nadzieja ludzkości. Akcja filmu ma miejsce z Nowym Jorku, gdzie bohater próbuje stworzyć antidotum. Daleko jednak innym produkcjom do tegoż obrazu... Dawno nie widziałem tak dobrego filmu. A zarazem tak... dziwnego. Na największą pochwałę, oprócz gry aktorskiej Willa Smitha, a także psa Samanthy (!), zasługują zdjęcia. Rewelacja. Film wydaje się opowiedzianą paradokumentalnie historią jedynego ocalałego człowieka na Ziemi. Bywa, że kamera biega za aktorem, razem z nim skrada się, patrząc zza rogu, potyka się i chwieje. Razem z nim wylatuje też z okna. Ucieczki, pogonie, nawet przejażdżka samochodem po opustoszałym mieście sprawiają, że utożsamienie się z bohaterem nie sprawia nam najmniejszego kłopotu. Wszystko dzieje się szybko i sprawnie. Czasem czujemy się, jakbyśmy stali zaraz za plecami bohatera z kamerą w ręce; odczuwamy podobny strach, czy to przed śmiercią, czy też przed utratą ukochanego czworonogiego przyjaciela. Częste zbliżenia na twarz aktora pozwalają bez trudu odczytać, co czuje. Ukazuje chaos podczas ucieczki czy pogoni; celebracja zachodu i wschodu słońca, a także opustoszałego, jednego z największych miast świata, Nowego Jorku. To wszystko tworzy niesamowity klimat, dzięki któremu film jest tak dobry. W ramach ciekawostki napiszę, że autorem zdjęć jest Andrew Lesnie – współpracujący z Peterem Jacksonem przy Trylogii "Władcy..." oraz "King Konga". Wracając do zalet filmu... Przedstawiony tu "człowiek-legenda" nie jest typowym bohaterem amerykańskich produkcji o mutantach czy choćby ostatnio modnych Zombie. Fabuła filmu nie polega na tym, że znajduje on po kolei kolejnych ocalałych, aż w końcu okazuje się, że jeden z nich posiada we krwi antyciała wirusa i należy go chronić wszelkimi dostępnymi środkami. Tutaj nie ma wyskakujących co chwila krwiożerczych stworzeń ani niekończących się naboi w magazynku karabinu zawsze trzymanego w rękach bohatera. Grany przez Willa Smitha dr Robert Neville odczuwa strach! Boi się wchodzić do pomieszczeń, gdzie prawdopodobnie czyha niebezpieczeństwo. Jak każdy z nas! Jego instynkt samozachowawczy nakazuje mu pozostawać na niedostępnym dla mutantów gruncie, czyli wszędzie tam, gdzie dochodzi światło. Jakiekolwiek światło. Bowiem stworzenia te atakują tylko po zmroku. Wtedy też bohater, po upewnieniu się, że nie był śledzony i że stwory nie wiedzą, gdzie mieszka, zamyka się w domu i usypia w wannie. I tak od trzech długich lat. Przez ten czas samotność potrafi zrobić coś niemiłego z ludzką psychiką. Dodając do tego okrutny strach i stres, w jakim żyje bohater, a także ogromne poczucie obowiązku wobec społeczności, dziwaczeje. I z tym wiąże się kolejny duży atut filmu. Wszytko to widzimy na ekranie! Bohaterem rzucają wręcz emocje. Często rozmawia z ukochanym psem (absolutnie uznawać go należy za drugiego i ostatniego głównego bohatera filmu), traktując go jak człowieka, zadaje pytania. Zrobi dla niego wszystko. To właśnie z psem w roli głównej miejsce ma najbardziej wzruszająca scena (sądzę, że najlepsza z tego rodzaju filmów). Bohater cały czas powtarza sobie, że działanie wirusa można jeszcze zneutralizować, że "ludzi", którzy "zachorowali" można wyleczyć. Żyje tą nadzieją. Prowadzi badania, eksperymenty. Choć miewa również chwile wątpliwości, to za wszelka cenę odpycha je od siebie, tłumacząc sobie, że to właśnie w Nowym Jorku, w strefie zero jest jego miejsce. Cytując słowa piosenki Boba Marleya, którą nie raz usłyszymy w filmie, próbuje "rozjaśniać ciemność". O poranku znów wsiada do swojego Jeepa, przeładowuje karabin i jedzie szukać m.in. innych ocalałych, choć nie znalazł jeszcze żadnego. Żeby zupełnie nie zwariować, codziennie rano puszcza sobie nagrane wiadomości z TV. Bynajmniej nie najnowsze ich wydanie. Ostanie bowiem miało miejsce dawno temu... Słuchając Marleya próbuje zachowywać się normalnie. Ale czymże jest normalność, kiedy na świecie nie ma żadnych innych ludzi, a zatem wszystkie normy społeczne i prawa zostały utracone. Dając upust emocjom, bohater strzela najpierw do manekina, a potem w górę, w stronę pustych (czy aby na pewno?) wieżowców... Mało tego, że obraz ten jest jednym z lepszych filmów, gdzie wykorzystano mało oryginalny pomysł wirusa, który zabił wszystkich ludzi, aby przedstawić historię o Człowieku, jego emocjach, lękach i uczuciach oraz postawie wobec niebezpieczeństwa połączonej z poczuciem obowiązku, to jeszcze przedstawia bardzo prawdopodobny powód infekcji wirusem, mutacji genów i innych podobnych skutków niedopracowania lekarstwa na... raka! Ludzie, zachłyśnięci stworzeniem tegoż leku, nie bacząc na konsekwencje, zaczęli eliminować chorobę, mutując przy okazji geny ludzi, zamieniając je w okrutne stworzenia. Niewielu okazało się odpornych na wirusa.... Film zapada w pamięć. Nie uważam, aby stwierdzenie, że "to już było", ma tu jakieś większe, mocne uzasadnienie. Nigdzie nie widziałem tak ukazanej walki z samym sobą oraz mutantami (niezwykle inteligentnymi), takiego zmobilizowania w swym działaniu. No i w końcu takich emocji, mimo niewielu scen walki jak na film o zmutowanych ludziach... Polecam wszystkim. Nie chcąc jednak wyjść na kogoś, kto zbyt emocjonalnie podszedł do filmu i zaraz po seansie postanowił napisać recenzję, nadmieniam, że film poruszył mnie przede wszystkim swą innowacyjnością, "innością" w stosunku do filmów o podobnej tematyce. A sprawna realizacja i świetne połączenie najważniejszych elementów (zdjęcia, muzyka, obsada) stworzyło bardzo dobry obraz, gwarantujący rozrywkę na najwyższym poziomie. Nie sądziłem, że z Hollywood kiedykolwiek zobaczę jeszcze tak dobry film o zagładzie ludzkiego gatunku. Na całe szczęście się myliłem.