Maślona, dzięki finezji w operowaniu gatunkowymi znakami i poczuciu humoru, w które nie trzeba wierzyć na słowo, potrafi uchwycić paradoksalną naturę kościuszkowskiego mitu.
"Tam, gdzie kończy się kult Kościuszki, kończy się cywilizacja" – przekonywał w jednej ze swoich historiozoficznych diagnoz Feliks Koneczny. Lekka przesada. Powiedziałbym raczej, że tam, gdzie kończy się Kościuszko, zaczyna się Polska. W prologu "Kosa" Pawła Maślony dwóch szlachciców ściga konno zbiegłego chłopa, a gdy już go złapią, to nie ma zmiłuj – batożą w złości i bez litości. Wtem, w drzwiach saloonu, to jest na pagórku nieopodal, staje ostatni sprawiedliwy. Przez chwilę sam łoi nikczemników bacikiem – tyle że ironii – by w końcu zeskoczyć z konia, wypłacić jednemu ostrzegawczą fangę w nos i z pomocą swojego przyjaciela z Ameryki wystawić rachunek za społeczne krzywdy. Dobra robota, ale przecież jest jeszcze więcej do zrobienia.
Kościuszko (Jacek Braciak) i Domingo (Jason Mitchell) jadą dalej. Rozpalają ognisko, zagryzają chlebek, obserwują gwiazdy. Wspominają wojnę o niepodległość USA, dyskutują o tym, jak podejść Rosjan, szukają różnic między amerykańskimi plantatorami a polską szlachtą (jedni uprawiają pszenicę, drudzy bawełnę i to by było na tyle). Przyjechali wzniecić narodowowyzwoleńczy ogień, ale iskry jakoś nie chcą się sypać. Ochleje w kontuszach rwą się do walki, choć ledwo widzą na oczy, zardzewiałe pistolety rozpadają się w dłoniach, mur resentymentów wydaje się nie do skruszenia. "Wy to chyba nie chcecie wygrywać tych wojen, co?" – pyta bohater. Jego słowa są jednocześnie kwintesencją tragikomicznego nastroju filmu oraz zwiastunem opowieści o narodowej niemocy. A co za tym idzie – figurą pars pro toto całego filmu, rozpostartego pomiędzy egzorcyzmami polskiej duszy oraz przejażdżką popkulturowym rollercoasterem. Mówiąc delikatnie, nie jest to "Kościuszko pod Racławicami". Mówiąc szczerze – całe szczęście.
Podczas gdy Kos tłucze głową w mur, szlachecki bękart Ignac (Bartosz Bielenia) kradnie testament, w którym zmarły ojciec uznaje jego wolność. Na plecach czuje oddech swojego zawistnego brata (Piotr Pacek), po drodze wpada na rosyjskiego rotmistrza Dunina (Robert Więckiewicz), który z kolei tropi Kościuszkę. W końcu zaś ląduje we włościach owdowiałej pułkownikowej (Agnieszka Grochowska) – sojuszniczki sprawy, kobiety z nalewką w jednej ręce i garłaczem w drugiej. Oczywiście, ścieżki wszystkich bohaterów w końcu się skrzyżują. Lecz zanim do tego dojdzie, obejrzymy nie jeden, ale dziesięć filmów. Primo – western skrzyżowany z "Braterstwem wilków", w którym kagankiem oświaty można przestawić czyjąś szczękę. Secundo – łotrzykowską wersję "Ucieczki w kajdanach" o pechowcach, których "dzieliło wszystko", a połączyła godność człowieka. Wreszcie – ten najważniejszy i wypełniający znaczną część seansu, czyli coś na kształt krwawej tragifarsy zadłużonej koncepcyjnie w "Nienawistnej ósemce" Tarantino. Jest dworek przypominający klatkę bez wyjścia, są gracze i talia kart, na ścianie wisi piętnaście strzelb Czechowa. Można się bawić.
Choć tonalnie film fruwa po całej skali i kręci bączki, to z takim rodzajem estetyczno-intelektualnej demolki trudno dyskutować. Stojący za kamerą Paweł Maślona ma wystarczające oparcie w precyzyjnym tekście Michała A. Zielińskiego, by odpalać inscenizacyjne fajerwerki bez obaw o fundamenty całej konstrukcji. Nie dziwi mnie w najmniejszym stopniu, że Kościuszko jest tutaj szeryfem na Dzikim Wschodzie, z którego stopniowo uchodzi powietrze (Jacek Braciak fantastycznie wygrywa tę emocjonalną deflację samym spojrzeniem). Ani to, że Robert Więckiewicz z podkręconym wąsem, półką żółtych zębów i bon motem na każdą okazję celuje w XIX-wiecznego Hansa Landę. Zaskakujący jest natomiast fakt, że pomimo tych hopsztosów w popkulturowym gabinecie luster, Maślona i Zieliński są w stanie zamienić rzeczone figury w bohaterów z krwi i kości. Widać to zwłaszcza w relacji Kosa z Domingo (inspirowanym postacią wyzwolonego niewolnika Jeana Lapierre'a) – pozbawionej wielkich słów i deklaracji, rozpisanej na delikatne gesty czułości i solidarności. A także w zaskakującej trajektorii wątku Ignaca, który przypomina o podwójnym znaczeniu "chocholej" symboliki – staje się uosobieniem zarówno rewolucyjnego przebudzenia, jak i wspólnotowej porażki.
W prowokacyjnym geście diagnozę na temat tego ostatniego toposu Maślona wkłada w usta Dunina. Jego pytanie, dlaczego to Boga i Honor stawiamy przed Ojczyzną, prowadzi do nieciekawej konkluzji, że fiksacja na szlacheckiej dumie jest marnym prognostykiem przed bojem o wolność. Widać ten impas nie tylko w marniejącej z minuty na minutę twarzy Kościuszki, ale też w samej strukturze filmu, który po efektownym narracyjnym zrywie wrzuca widza w sam środek patowej sytuacji. Nie wiem, na ile ta metafora jest świadomą decyzją artystyczną. Wiem natomiast, że to dzięki niej Kościuszko staje się na ekranie nie tylko symbolem bohatera, na którego nie zasłużyliśmy, ale i figurą rewolucjonisty z podciętymi skrzydłami.
Pewnie gdyby za kamerą stał ktoś inny (bez nazwisk, ale nie trzeba tu rozbuchanej wyobraźni), wyszedłby z tego albo piramidalny kicz, albo kolejny film o tym, że z zaklętego kręgu nie ma ucieczki (zapalmy świeczkę nad "Hiszpanką", która była odlotem na dobrych narkotykach i we właściwym kierunku, choć, niestety, marnym filmem). Maślona jednak, dzięki finezji w operowaniu gatunkowymi znakami i poczuciu humoru, w które nie trzeba wierzyć na słowo, potrafi uchwycić paradoksalną naturę kościuszkowskiego mitu. Jednocześnie kameralny i epicki, skupiony na intymnej perspektywie i wychodzący w stronę szerszej metafory, zabawny i mrożący krew w żyłach "Kos" nie jest Królem Polski Filmów o Naszym Narodowym Bohaterze (tym mianem wciąż można zalaminować przedwojenną epopeję Józefa Lejtesa). Nie miałbym jednak nic przeciwko, gdyby był ostatnim.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu