Recenzja filmu

Krzyk (2022)
Matt Bettinelli-Olpin
Tyler Gillett
Neve Campbell
Courteney Cox

Ostatni "Krzyk" mody

To inteligentna zabawa, która sprawia dużo frajdy – zwłaszcza kiedy zakochani w slasherach bohaterowie podpierają się trwającą ponad pół wieku tradycją gatunku.
Ostatni "Krzyk" mody
Nigdy nie mów "zaraz wracam". Nie pij alkoholu i nie zażywaj narkotyków. I pod żadnym pozorem nie uprawiaj seksu – no chyba że twoje dziewictwo jest pieśnią przeszłości. Zanim "Krzyk" Wesa Cravena stał się pierwszym, autotematycznym kodeksem filmowych slasherów, reguły gatunku rozumieliśmy intuicyjnie – zazwyczaj udzielając bohaterom dobrych rad z bezpiecznej pozycji na kanapie. Czasem jednak, żeby wyznaczyć cezurę w gatunku,  podzielić tradycję na "przed" i "po", trzeba powiedzieć coś głośno i wyraźnie. W otwierającej sekwencji nowego "Krzyku" na głos zostaje wypowiedziana inna prawda: kino grozy stało się punktem wyjścia dla rozmaitych, artystycznych poszukiwań, zaś nowa (post)horrorowa rewolucja ma twarz Babadooka, Czarownicy oraz Czegoś, chodzącego za Kimś. Czy zatem poczciwy nożownik Ghostface w znoszonej pelerynie i odpustowej masce nie stał się owadem uwięzionym w bursztynie? 


Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gillett nakręcili wcześniej "Zabawę w pochowanego" – smakowity pastisz gotyckich thrillerów Złotej Ery Hollywood ze współczesnym twistem. Nic więc dziwnego, że wspomniane pytanie jest dla nich retoryczne. Przejmując pałeczkę po nieodżałowanym Wesie Cravenie, internalizują większość jego obsesji, lęków i fascynacji. Swój film zatem otwierają sceną-hołdem, sygnalizującą podwójne ambicje. Z jednej strony, to konieczność podsumowania dynamicznych zmian w kinie grozy – misja, na którą powracający regularnie "Krzyk" wydaje się skazany. Z drugiej – chęć zwrócenia horrorowego majestatu zamaskowanemu killerowi. Choć w jednej ze scen słyszymy, że Ghostface to żaden Jason Vorhees czy Michael Myers, zaś podmieniana z filmu na film tożsamość nie służy umacnianiu legendy, nie brakuje na ekranie zaskakująco krwawych solówek z nożem – zabójstwa są albo efektem mrożącej krew w żyłach precyzji, albo brutalnej, surowej siły. I być może na podobnych fundamentach powinno się wznosić kino, które pozostaje i spełnioną realizacją gatunku, i jego dekonstrukcją (a z czym sequele "Krzyku" miewały spore problemy). 

Konwencją, którą scenarzyści biorą pod nóż, jest oczywiście requel – ni to reboot, ni to sequel w stylu "Przebudzenia mocy", "Jurassic World" czy ostatniego "Halloween". Jego symbolem bywa pozbawiony cyferki, oryginalny tytuł, zaś sednem – pokoleniowe zderzenie, pomost rozciągnięty pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Nie inaczej jest w nowym "Krzyku", w którym Sidney Prescott (Neve Campbell), Gale Weathers (Courtney Cox) i Dewey Riley (David Arquette) wracają, by przeprowadzić przez koszmar nowe pokolenie mieszkańców Woodsboro. A ponieważ akcja nieodmiennie rozgrywa się w świecie, w którym losy wspomnianego tercetu stały się osią filmowych adaptacji (reżyserowanych przez Roberta Rodrigueza, który "w realu" oddał stery "Krzyku" Cravenowi), spotkanie obydwu generacji jest tematyzowane do upadłego. To inteligentna zabawa, która sprawia dużo frajdy – zwłaszcza kiedy zakochani w slasherach bohaterowie podpierają się trwającą ponad pół wieku tradycją gatunku. Najdłuższym cieniem na tekście Jamesa Vanderbilta i Guya Busicka kładzie się oczywiście "Krzyk IV", w którym Kevin Williamson grał z grubsza w to samo, a na kursie kolizyjnym z Ghosface'em ustawiał dwa pokolenia bohaterów. 


Gillettowi i Bettinelliemu-Olpinowi wyszedł nieco lepszy film. Być może dlatego, że uwspółcześniona konwencja nie jest tu jedynie koniecznością, ale wiąże się z zupełnie innym rodzajem wrażliwości (a nawet z dwiema). Twórcy kochają uniwersum, puszczają nam oczko i przywołują wątki z różnych odsłon "Krzyku", lecz pieszczochów publiczności spychają na dalszy plan. W zaciągu nowych bohaterów błyszczą Jenna Ortega i Melissa Barrera w zaskakująco dojrzałej, siostrzanej relacji, bezbłędnym wyczuciem konwencji może pochwalić się Mikey Madison (którą widzieliśmy ostatnio w bandzie Manson z "Pewnego razu…w Hollywood"), a znany z serialu "The Boys" Jack Quaid potwierdza, że postacie zdeterminowanych everymanów może grać z zamkniętymi oczyma. Z kolei po drugiej stronie najlepiej radzi sobie Arquette. O ile Sidney i Gale zamieniły się w autoironiczne superbohaterki oraz niemal metatekstowe instancje ("działające" bez zarzutu głównie dzięki ekranowej charyzmie Campbell i Cox), o tyle przeorany życiem, zarośnięty Dewey ma trochę do roboty – jego empatyczna natura oraz imperatyw sprawiedliwości ponownie okazują się zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. 

Krew tryska z otwartych tętnic, obrazki w rodzaju Ghostface'a oblanego trupim blaskiem księżyca wsączają się pod powieki, a czarna komedia znów idzie pod rękę ze horrorem. Jedynym, co może budzić wątpliwości, jest czysta teoria, czyli requelowe ambicje filmu – to w końcu forma przeznaczona i dla starych wyjadaczy, i dla żółtodziobów. Sposób, w jaki twórcy rozplątują węzeł sprzecznych oczekiwań, jest nieco rozczarowujący – pomijając kilka ciekawych pomysłów na ekspozycję, sugerują, że jeśli widzieliście jeden slasher, widzieliście je wszystkie. Z drugiej strony, istnieje tylko jedna seria w historii kina grozy, która zamieniła tę dyskusyjną tezę w fascynującą, filmową zabawę. Powiedz mi, jaki jest twój ulubiony straszny film, a powiem ci, dlaczego pokochasz "Krzyk".
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?