Assasins of Persia, czyli jak zrobić ekranizację gry, wcale tego nie robiąc
Wysokobudżetowe ekranizacje gier to jest to, czym Hollywood powinno się zająć, gdy tylko wynaleziono pierwsze akceleratory 3D, a zbitek pikseli – miast straszyć ludzi – zaczął ich fascynować
Wysokobudżetowe ekranizacje gier to jest to, czym Hollywood powinno się zająć, gdy tylko wynaleziono pierwsze akceleratory 3D, a zbitek pikseli – miast straszyć ludzi – zaczął ich fascynować swoją plastycznością i wyobrażeniem tego, co można było w nim wyrzeźbić. To wszystko, i jeszcze więcej, było na wyciągnięcie ręki, praktycznie bez ograniczeń. O ile twórcy samych gier sięgnęli po to stosunkowo szybko, o tyle filmowcy wciąż mają z tym problem. Pierwsze nazwiska, które nasuwają się na myśl, to Uwe Boll i Paul W.S. Anderson i ich niszowe filmy, których legendarna słabość przerosła stan faktyczny. A dalej? Pusto. Jest wprawdzie jeszcze Lara Croft, ale ten symbol już dawno przestał się kojarzyć wyłącznie z grami.
Kontakt filmów z grami zatrzymał się na etapie sprzed dekady, gdy to firma 3Dfx Interactive wypuściła Voodoo 1 – pierwszy na świecie akcelerator 3D, dzięki któremu modele w "Mortal Kombat" zamiast czterech kwadratów imitujących twarz mogły mieć kilkaset wielokątów. A w przyszłości kilka tysięcy, ale do tej chwili była jeszcze długa droga...
Teraz wprawdzie chwilę tę świat ma za sobą, bo gry wyglądają czasem na tyle realistycznie, że ich ekranizacje mógłby polegać wyłącznie na nagraniu sesji gry i wysłania kopii do kin jako filmu fabularnego z aktorami. Tak jednak nie jest. Stan ten powoli się zmienia – zapowiedziano już ekranizację m.in. "World of Warcraf" czy "BioShocka". To jednak w bliżej nieokreślonej przyszłości. Teraz jest lato 2010, do kin wchodzi ekranizacja "Prince of Persia".
Historia PoP sięga końca lat 80. XX wieku – była to platformówka 2D stworzona przez Jordana Mechnera. Kierowało się w niej Księciem Persji, a celem było uratowanie księżniczki z rąk Wezyra. Główną trudnością gry było ograniczenie czasowe – tylko 60 minut. Ponad 20 lat temu gra była szokiem. Szokowała poziomem wykonania i płynnością animacji. Była też sporym wyzwaniem, jednak dzisiaj rekord jej przejścia wynosi około 32 minut.
Potem ukazały się kontynuacje – w ’94 roku pojawiła się "Prince of Persia 2" (która charakteryzowała się jednym: była jeszcze trudniejsza), a w ’99: "Prince of Persia 3D" (o której się pamięta dziś wyłącznie ze względu na tytuł). Potem nastała cisza aż do roku 2004, kiedy to Książę trafił do Ubisoftu, a ci z kolei postanowili odświeżyć markę PoP. I zrobili to w stylu, który zmiażdżył cały ówczesny światek gier – zarówno recenzentów, jak i graczy. Akrobacje głównego bohatera, czyli m.in. bieganie po ścianach (wykorzystane zarówno w przemieszczaniu się po lokacjach, jak i – w trochę mniejszym stopniu – walce), możliwość manipulacji czasem (m.in. spowalnianie i cofanie go) oraz bajeczny klimat, zbudowany głównie na niezłej fabule, przepięknej grafice i słonecznym świecie gry – to była autentyczna nowa jakość rozgrywki w świecie gier, oferująca uczucia, jakich nie mogło żadne inne medium. A i dziś, blisko 6 lat po premierze, nadal mocno się broni. I to właśnie czwartą część serii PoP wzięli na warsztat Mike Newell i spółka. Jest to wybór jak najbardziej słuszny, jako że same "Piaski czasu" są produkcją niezależną od poprzednich części serii.
Wybór ten pochwalałem również ja – baśniowa opowieść z pięknym zakończeniem w której nie pada nawet kropla krwi to jest właśnie to, czego brakuje w ogólnej świadomości ludzi niezwiązanych z grami. Ta ekranizacja mogła udowodnić, że gry potrafią był arcydziełem artyzmu (bo jak inaczej określił etap z lustrami w bibliotece?). Ten film mógł to zmienić.
W grze bohaterem opowieści jest Książę, który pod wpływem Wezyra otwiera Klepsydrę Czasu, czego skutki są tragiczne – zamienia bowiem wszystkich w piaskowe potwory (w tym swojego ojca). Jedynym sposobem na odwrócenie tragedii było zamknięcie Klepsydry, a celem gracza było jej odszukanie. Na potrzeby filmu znacząco tę historię rozbudowano – Książę nie jest już bezimienny i przybrał imię Dastan; oprócz tego, okazuje się być przybranym synem władcy Persji, który przygarnął go, gdy ten miał 8 lat. Jednak to, że Książę zdobywa sztylet dający możliwość cofania czasu, a zły Wezyr próbuje mu go odebrać, nadal obowiązuje. W filmie jednak robi to oskarżeniem Dastana o śmierć jego ojca.
Widać, że twórcy bardzo dokładnie zgłębili szczegóły Trylogii Piasku i opakowali swój film w wiele smaczków dla fanów. I tak w jednej scenie można zaobserwować walkę Księcia, zakończoną cięciem skrzyżowanych szabli na szyi przeciwnika, co przywodzi na myśl rozbudowany system walk z części drugiej, czyli "Duszy wojownika" – z tej też wzięto strój księcia. Momenty z cofaniem czasu wyglądają jak szkice przemiany w Mrocznego Księcia z "Dwóch tronów" – tu też były inspiracje do wyścigu strusi (w grze był wyścig rydwanów). Z jednej strony takie drobiazgi są miłe, z drugiej budzą obawy, co do powstania kontynuacji.
Jednak nie te drobiazgi stanowią o mianie kontynuacji, ale jej najważniejsze punkty – czyli akrobacje i walka. W pierwszej części starcia były ograniczone (ledwie 2-3 sposoby na pokonanie przeciwnika, zmieniło się to w kolejnych częściach), ale akrobacje od zawsze były przepiękne i przebogate. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy po seansie w kinie nie uświadczyłem na ekranie żadnego z tych dwóch elementów! Filmowy Książę dysponuje dwoma prostymi cięciami, które nawet same w sobie nie są efektowne. A co do akrobacji... Książę wprawdzie raz przebiegnie po ścianie, ale dzięki montażowi ledwo się wychwyci ten moment. Cofanie czasu też wygląda nieefektownie – skorzystano z niego ledwo 3 razy na cały film, poświęcając z resztą więcej taśmy na zdziwienie zarówno na twarzy Księcia, jak i postronnych. Skopiowana za to zakończenie, które w filmie jest nieco krzykliwe, a przez to mniej emocjonujące niż w grze.
Wniosek brzmi: nie miałem do czynienia z pełną ekranizacją. Nie tej gry, o której myślałem. Bo wystarczy się przyjrzeć strojowi, jaki przywdziewa Dastan: w tym białym kapturze, skryty w tłumie. Jak od pierwszych scen płynnie biega po dachach, skacze między belkami nad głowami przechodniów... Tak, "Assassin Creed" jest w tym miejscu oczywiste. To właśnie tej grze jest bliżej do bycia zekranizowaną przez Newella, niż serii PoP.
Szkoda, że nadzieje na ekranizację okazały się tylko chwytem marketingowym – co jest tym bardziej dziwniejsze, że film spokojnie by się bez nich obył, bo prezentuje naprawdę przyzwoity poziom. Akcja ma swoje tempo, scenariusz kryje trochę dobrego humoru, jest ładnie i kolorowo. Jest kilka słabszych momentów (scenarzyści krążą wokół postaci Nizama, ukrywając przed widzem to, co jest oczywiste, robiąc z siebie strasznym imbecyli), ale mimo to 2 godziny mijają przyjemnie. I mimo wszystko wciąż liczę na powstanie kontynuacji, czyli "Duszy wojownika". Krwawa jatka, w której jucha radośnie tryska, w rytm heavy metalowych brzmień, to jest to, co chętnie zobaczę w kinie. Nawet bez księcia w nazwie.